Z Zakopanego do Gdańska, by pomóc – bieg dla życia, zdrowia i nadziei (część 3)
Dzień siódmy – Wchodząc w stan biegowego zen
Nie pamiętam już, czy to był czwarty, piąty czy siódmy maja. Kalendarz przestał mieć znaczenie. Budziłem się, smarowałem całe ciało kremem z filtrem, owijałem kostkę bandażami, łykałem swoją codzienną świętą trójcę przeciwbólową i… ruszałem. Tego dnia trasa prowadziła z Daszyny do Kowala, albo do Kowal – nie wiem jak to dokładnie wymawia. Na znaku jest wyraźnie napisane KOWAL.
Właśnie wtedy wszedłem w stan, który trudno opisać słowami. To było coś pomiędzy medytacją a zmęczeniem o strukturze betonu. Nic już mnie nie bolało – a raczej wszystko bolało, tylko przestałem to zauważać. Ból stał się jak szum morza – obecny, ale nieruchomy. Przestałem z nim walczyć. Po prostu był. Jak tło dla życia.
Upał? Owszem. Słońce? Bez litości. Skóra? Piekąca. Ale krem z filtrem robił swoje, a ja wchodziłem w tryb automatyczny. Przestałem pytać. Przestałem oceniać. Po prostu biegłem. Dzień jak co dzień. Moje nowe „normalne”.
Tego dnia pożegnałem województwo łódzkie i przywitałem kujawsko-pomorskie. Nie było granicy z szampanem, ale w głowie zapaliła się lampka – to już coraz bliżej domu. Coraz bliżej Gdańska. Coraz bliżej zakończenia tej osobistej epopei.
Mijałem kolejne wioski – piękne, malownicze, spokojne. Z polami pachnącymi rzepakiem, drogami bez pośpiechu, i starymi przystankami autobusowymi, na których dzieciaki pewnie śmieją się wieczorami. To Polska, którą kocham – prawdziwa, cicha i pełna kolorów.
Dystans był „krótki” – zaledwie 47 kilometrów. Ha, człowiek dochodzi do momentu, w którym czterdzieści parę kilometrów traktuje jak wycieczkę do sklepu po makaron. Mój organizm jednak zaczynał się powoli buntować. Opryszczka – nie jedna, nie dwie – cała dolna warga była pokryta wykwitami. Zmęczenie, pot, upał i długotrwały wysiłek zrobiły swoje. Jakby ktoś przyszył mi do twarzy zimową wersję mojej własnej wargi.
A żeby nie było za łatwo – do lewej, opuchniętej kostki zaczęła się dołączać prawa. Tak na wszelki wypadek, żeby przypadkiem nie było zbyt jednostronnie.
Ale wisienką na torcie, dosłownie i w przenośni, były moje paznokcie. A dokładnie te od dużych palców u stóp. Zmieniły kolor. Zrobiły się ciemne jak mocna kawa. Gdyby potrafiły mówić, pewnie powiedziałyby: „Dzięki za wszystko, ale nasze dni są policzone.” I miałbym rację – w świecie biegaczy długodystansowych to normalne. Paznokcie znikają. Wypadają. Zostają na pamiątkę w butach. Cóż, każdy zostawia coś po sobie – ja paznokcie w trasie. No dobra, może nie na trasie….z palców odpadły jakieś dwa, czy trzy miesiące później.
Mimo to – uśmiechałem się. Bo od początku biegu, do tego dnia zebraliśmy 5170 złotych na rehabilitację Nikosia. To było coś więcej niż liczba. To był sygnał, że ludzie mnie słuchają. Że nie jestem sam. Że to, co robię, ma sens. Że te kilometry i ból przekładają się na realną pomoc.
A wieczorem? Kolejny nocleg w łóżku. Tak, znowu nie w samochodzie. W godnych warunkach, z czystą pościelą, prysznicem i ciszą. Ktoś znów otworzył przed nami drzwi. Może pan Andrzej – tata Adama – maczał w tym palce, jak to miał w zwyczaju. Bez rozgłosu, ale z ogromnym sercem.
I tak zakończył się dzień siódmy. Ciało powoli się rozsypywało, ale duch rósł. Przede mną kolejne kilometry. Za mną piękne wioski, ludzie o złotych sercach i coraz więcej wspomnień, które zostaną ze mną do końca życia. A może i dłużej.
Dzień ósmy – Z eskortą i legendą
Z Kowala. Albo z Kowalu. Szczerze mówiąc, po tylu dniach biegu te wszystkie przypadki gramatyczne zaczęły się we mnie mieszać jak izotoniki w bidonie. Wiem jedno: tego dnia wyruszyłem rano z miejsca, które nosi nazwę królewską, a celem był Otłoczyn – miejscowość brzmiąca jak tytuł zapomnianej ballady, ale dla mnie była kolejnym punktem na mapie nadziei.
I nie – to nie był zwykły dzień. Od samego rana coś wisiało w powietrzu. Coś, co mówiło: „Dziś będziesz biegł jak prezydent w kampanii.” Bo właśnie tego dnia… dostałem eskortę policyjną.
Nie żartuję. Przez większą część trasy, przez jakiej 30-35 kilometrów, jechał za mną jak cień motocyklowy funkcjonariusz z Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Miejskiej Policji we Włocławku. Gość w pełnym rynsztunku – kask, okulary, kurtka, a na twarzy spokój człowieka, który chyba sam do końca nie wiedział, jakim cudem dziś jego obowiązkiem było jechać za biegaczem i uważać, żeby nikt mu nie przeszkodził.
Ale nie był to zwykły cień. Był to cień z kogutem, honorem i misją. W przeciwieństwie do funkcjonariuszy z Małopolski, którzy w drugim dniu mojego biegu chcieli mnie obdarować mandatem niczym medalem za pierwsze przewinienie – ci z Włocławka pokazali serce. Usłyszeli o biegu. O Nikosiu. O sensie tego całego trudu. I odpowiedzieli tak, jak potrafią najlepiej – zabezpieczeniem i obecnością.
Jechał za mną… albo obok mnie… zależnie od miejsca i warunków, ale zawsze blisko. Ludzie na poboczach patrzyli z niedowierzaniem. Niektórzy myśleli pewnie, że uciekam z więzienia, inni – że biorę udział w jakimś maratonie państwowym. Ja tylko kiwałem głową i biegłem dalej, a ten policyjny cień stał się opieką, której tak bardzo było trzeba.
I kiedy już zbliżałem się do Włocławka, pojawił się kolejny cud tego dnia. Na poboczu drogi – starszy pan. Z wyglądu: zwykły emeryt. Ale kiedy podbiegłem bliżej, zrozumiałem, że to niezwykły człowiek. Janek – 73 lata, biegacz-legenda, który nic nie zapowiedział, nie pisał, nie dzwonił. Po prostu czekał na mnie.
Ubrany w strój do biegania, buty gotowe do akcji, z błyskiem w oku, jakby miał 30 lat mniej i właśnie startował w biegu ulicznym. A obok niego kolega – spokojnie pedałujący na rowerze, trzymający tempo, jakby robili to już setki razy. I rzeczywiście – pewnie robili.
Janek dołączył do mnie bez słowa. Biegł ze mną kilka kilometrów, ramię w ramię. Czasem rozmawialiśmy, częściej – po prostu milczeliśmy. Ale to była taka dobra, męska cisza, w której każde wspólne uderzenie stopy o asfalt znaczyło: „Rozumiem. Szanuję. Biegnijmy razem.”
To był dzień, który przypomniał mi, że choć biegnę sam, nigdy nie jestem sam.
Pomoc zataczała coraz większe kręgi. Od rodzin i przyjaciół, przez mieszkańców małych wiosek, aż po policję i biegaczy, którzy wyskakiwali znikąd – jakby ktoś szeptał im do ucha: „On tam jest, daj mu wsparcie, tylko trochę.”
I dawali.
A ja biegłem dalej. Bo tego dnia naprawdę niósł mnie świat.
Do Otłoczyna dobiegłem bez większych problemów. W nogach miałem swoje, oczy piekły od słońca, a głowa — cóż, głowa była już gdzieś daleko, o kilka dni i kilometrów wprzód. Ale mimo że bieg się skończył, ten dzień zdecydowanie się jeszcze nie skończył.
Tym razem los (a raczej pomocni ludzie o złotych sercach) skierowali nas na nocleg do wojskowego szpitala rehabilitacyjnego w Ciechocinku — miasta-legendy, stolicy uzdrowiskowego rytmu serca Polski. To zaledwie trzy kilometry od Otłoczyna, ale jakby inny świat.
Bo widzisz, Ciechocinek to nie tylko tężnie, borowiny i cisza przerywana śpiewem ptaków. Ciechocinek ma swoją duszę — i ta dusza nosi buty taneczne.
Zaledwie rozpakowaliśmy się i ogarnęliśmy kostki i kolana, ktoś rzucił półszeptem:
– Wiecie, że dziś fajfy?
Fajfy. Dla niewtajemniczonych – to wieczorna impreza kuracjuszy, odbywająca się zwykle około 17:00, gdy słońce jest już łagodniejsze, a serca – gotowe do zabawy. Musiałem iść. Musiałem to zobaczyć.
I wtedy… zamarłem z wrażenia.
Na parkiecie – nie młodzież. Nie tiktokerzy. Nie festiwalowe wilki. Tylko seniorzy – kobiety i mężczyźni, którzy przeżyli więcej, niż ja przebiegłem kilometrów, tańczący z taką lekkością, wdziękiem i radością, że trudno to opisać słowami.
Niektórzy z nich mieli po 80 lat, ale jak się ruszali! Jak wirujące barwy życia. Uśmiechy, obroty, spojrzenia – każdy gest mówił: „Ja żyję. I ta chwila jest moja.”
Na twarzach błysk – niezmącony, dziecięcy błysk szczęścia, który znam z oczu moich dzieci, Stasia i Tadzia, gdy się śmieją. Ten sam błysk. I wtedy pomyślałem:
„Tak chcę. Tak chcę kiedyś wyglądać. Tak chcę czuć. Tak chcę żyć.”
Patrzyłem na nich z mieszaniną wzruszenia, podziwu i… nadziei. Bo w tej sali, gdzie grały stare przeboje, a ściany tętniły życiem, nie było starości. Była tylko radość z bycia razem, z chwili, z muzyki.
Tego wieczoru nie było bólu kostek, paznokci w odcieniu śliwki czy sztywności mięśni. Była tylko tańcząca ludzkość, która przypomniała mi, że bieg życia nie kończy się na 80 „kilometrze” – on się może wtedy dopiero zacząć.
I wiesz co? Może to nie były moje fajfy. Ale w sercu zapisały się jak najlepszy finisz dnia – nie na mecie, tylko na parkiecie.
Dzień 9 – Deszcz, Facebook i Głupawka na trasie
Poranek przywitał mnie z typowo polską rezerwą emocjonalną – było zimno, pochmurno i termometr bezlitośnie wskazywał 8 stopni. Taki rodzaj majowego poranka, kiedy człowiek najchętniej zawinąłby się w kołdrę jak naleśnik i udawał, że świat na zewnątrz nie istnieje. Ale nie ja. Nie tego dnia.
Na starcie czekał na mnie Krzysiek Gackowski – triathlonista z Bydgoszczy. Znaliśmy się już cztery lata, ale dotąd… tylko wirtualnie. Komentarze, lajki, wymiany wiadomości na Messengerze, czasem jakiś wspólny hejt na pogodę przed zawodami. A teraz – proszę bardzo – Facebook postanowił zejść na ziemię i uścisk dłoni był prawdziwy, nie w emoji.
Krzysiek miał w sobie energię młodego owczarka niemieckiego i uśmiech gościa, który wie, że zaraz będzie się działo. Ruszyliśmy razem – i od razu złapaliśmy rytm. Głupawka, śmiechy, żarty rodem z męskiej szatni po zawodach i… nogi same niosły.
Ale wiadomo, że życie kocha zwroty akcji.
Gdzieś w okolicach piątego kilometra, niebo – które od rana robiło zgryźliwe miny – pękło. Najpierw delikatnie. Takie niewinne „psik-psik” z nieba. Może to rosa, myśleliśmy naiwnie. Ale po kilku minutach nie było już wątpliwości:
– Krzysiek, wiesz co to jest?
– Co?
– Wersja demo dnia drugiego.
Zaczęło padać porządnie. Nie był to co prawda ten sam armagedon wodny, który spadł na mnie drugiego dnia biegu, ale nie można było też powiedzieć, że „pokropiło”.
Deszcz szybko pozbawił nas złudzeń i… suchego ubrania. Ale wiesz co? To nie miało już większego znaczenia. Bo gdy biegniesz dziewiąty dzień z rzędu, masz opryszczkę na całej wardze, paznokcie w kolorze oberżyny, a Twoje kostki powinny mieć własny fanpage – to deszcz staje się tylko tłem.
I tak biegliśmy. Dwoje przemoczonych wariatów, którzy poznali się na Facebooku, a dziś dzielą milczenie i śmiech w deszczu.
Nie wiedzieliśmy jeszcze, co nas czeka dalej. Ale jedno było pewne: biegliśmy nie dla pogody, nie dla wygody – tylko dla Nikosia. A to, daje siłę nawet wtedy, gdy skarpetki już dawno mówią „dość”.
Dobiegliśmy do Torunia – a Krzysiek, mój towarzysz biegu, który pochodzi z Bydgoszczy, spojrzał z błyskiem w oku i wypalił:
– No, witamy w dzielnicy Bydgoszczy!
Ta rywalizacja między dwoma największymi miastami województwa kujawsko-pomorskiego to zupełnie osobny sport. Można by ich porównać do Łodzi i Zgierza, Katowic i Sosnowca albo – i tu robi się poważnie – Gdańska z Gdynią. Tyle że z większym poczuciem humoru i mniejszą liczbą memów w internecie. Krzysiek oczywiście nie mógł odpuścić tej okazji, żeby trochę się podroczyć, ale ja – mogłem tylko śmiać się pod nosem i kiwać głową jak dyplomata na szczycie ONZ.
Toruń przyjął nas z klasą. Po kilku kilometrach przez piękne ulice, wśród cegły, historii i zapachu pierników, zatrzymał się obok mnie pan na rowerze. Miał uśmiech godny człowieka, który wie, że za chwilę zrobi komuś dzień.
– Przepraszam, to pan biegnie z Zakopanego do Gdańska? – zapytał z lekkim niedowierzaniem.
– Tak, to ja – odpowiedziałem, trochę zmęczony, ale z dumą.
Przybił mi piątkę, pogratulował, życzył powodzenia, a ja pobiegłem dalej z szerokim uśmiechem i sercem większym niż plecak Krzyśka.
Ale Toruń nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Kilka chwil później dostałem wiadomość od Adama – mojego człowieka od zadań specjalnych – że regionalna telewizja TVP Bydgoszcz chce się z nami spotkać i zrobić krótki wywiad. No cóż, wyglądało na to, że z człowieka z lasu oficjalnie staję się człowiekiem z ekranu. Umówiliśmy się przy jednym z toruńskich McDonald’sów (tak, wiem – nie brzmi to jak miejsce pełne patosu, ale jak trzeba się spotkać, to się spotykasz tam, gdzie jest toaleta, WiFi i złoty łuk w tle).
I wtedy… ponownie podszedł do mnie jakiś mężczyzna, który pił kawę.
– Przepraszam, czy to pan jest tym, co biegnie z Zakopca? – zapytał z tą samą iskrą w oku, co pierwszy rowerzysta.
Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Serio, czułem się trochę jak bohater filmu drogi, tylko zamiast hollywoodzkiego scenariusza miałem bolące kostki, przemoczone buty i serce przepełnione wdzięcznością.
Toruń zrobił coś ważnego – pokazał mi, że ta cała akcja naprawdę żyje. Że ludzie mnie zauważają, że mnie wspierają, że biegnę nie tylko z punktu A do punktu B, ale też przez ich domy, ekrany, serca.
A to, jest warte każdej opryszczki na wardze i każdego paznokcia, który właśnie powoli szykuje się do odejścia.
Siedzieliśmy z Krzyśkiem i Adamem przy kawie, trochę zmarznięci, trochę przemoczeni, ale uśmiechnięci, bo przecież człowiek jeszcze w Toruniu, a Toruń – mimo deszczu – miał klimat. Nagle, jak z telewizyjnego planu, zjawiła się ekipa TVP. Była pani z mikrofonem (pełna energii, z uśmiechem jak z programu śniadaniowego), pan z kamerą (milczący jak statyw) i jeszcze jeden pan z lokalnego radia PiK.
Adam powiedział kilka zdań. Krzysiek też. Ja też. W sumie… nic odkrywczego. Mniej więcej to, co czuje człowiek, gdy pyta go dziennikarz „Jak się pan czuje?” w środku ulewy i z bólem nogi: „Dobrze… a jak mam się czuć?”. Ale kamera działa jak Red Bull – dodaje skrzydeł. Po krótkiej przerwie medialnej znów ruszyliśmy. Deszcz nie miał zamiaru przestać. Jakby ktoś nad nami trzymał wielką konewkę i stwierdził: „No, teraz im pokażę”.
Biegliśmy dalej. Woda spod kół samochodów – a zwłaszcza tirów – pryskała mi prosto w twarz. Deszcz z nieba, deszcz z ziemi, deszcz z boku. Czułem się jak w pralce ustawionej na wirowanie. A wtedy przyszło to coś. Potworny ból prawej nogi.
Nie wiem, czy to było kolano, kostka, czy mięsień – po prostu bolało. Każdy krok wbijał się we mnie jak mały sztylet. Ale – co ciekawe – nie było we mnie paniki, rozczarowania czy złości. Byłem obojętny. Jakby ból był po prostu kolejnym towarzyszem podróży. Nie przeszkadzał – po prostu był. Zignorowałem go tak samo, jak ignoruje się komary latem: zrezygnowany, ale spokojny.
I wtedy zrozumiałem: to był drugi najtrudniejszy dzień tej całej akcji. I – podobnie jak ten pierwszy, koszmarny dzień numer dwa – również przypadał na sobotę. Kiedyś soboty kojarzyły mi się z pizzą, meczem, spotkaniami z ludźmi, a teraz? Teraz sobota stała się synonimem prób ogniowych. Szczerze? Soboty mogą już się dla mnie nie odzywać.
Nie miałem ochoty na rozmowy, nie miałem ochoty na żarty. Krzysiek coś tam próbował zagadywać, ale ja tylko kiwnąłem głową. Mój świat skurczył się do trzech rzeczy: drogi, nóg i celu. Ale – i to ważne – ani przez sekundę nie przeszło mi przez głowę, żeby przerwać bieg. Bolało? Oczywiście. Byłem mokry, zmęczony, zły? Jasne. Ale odpuścić? Nigdy!
Kilkanaście kilometrów przed Lisewem, gdy deszcz wciąż bębnił w asfalt jak rozstrojony werbel, a ból nogi coraz mocniej zaznaczał swoją obecność, zobaczyłem coś, co od razu wywołało u mnie uśmiech – i to taki od serca, nie ten wymuszony pod kamerą.
Znajome twarze. Rodzina. Mój wujek Grzegorz i jego żona Gabrysia.
W teorii nic wielkiego – ot, ktoś podjeżdża samochodem i jedzie obok. Ale w praktyce? To był moment, który uderzył we mnie jak ciepła fala wspomnień. Wujek Grzegorz – z nim miałem pierwotnie realizować ten cały bieg, tę szaloną ideę z Zakopanego do Gdańska. Los jednak napisał nam inne scenariusze, ale oto był – razem ze swoją cudowną, uśmiechniętą Gabrysią, której obecność zawsze wnosiła światło, nawet w deszczowe dni.
Nie biegli ze mną. Ale byli. I to „bycie” znaczyło więcej niż tysiące słów. Jechali tuż obok, powoli, spokojnie. Czasem tylko pomachali, czasem puścili ciepły uśmiech przez szybę. Ale ja czułem ich obecność całym sobą. To było wzruszające. To był znak.
Znak, że dom jest coraz bliżej. Że Gdańsk już nie jest tylko punktem na mapie, ale staje się rzeczywistością. Że rodzina, zaczyna się zbierać wokół mnie jak drużyna w decydującym meczu.
To był trudny dzień. Zimny, mokry, bolesny. Ale równocześnie – piękny. Bo tam, między deszczem a zmęczeniem, między bólami a kilometrami, pojawiło się to, co najważniejsze: obecność bliskich.
I wtedy po raz pierwszy tego dnia pomyślałem nie tylko o celu, nie tylko o Gdańsku. Pomyślałem:
„To już niedługo. Już prawie jestem u siebie.”
Wieczorem, gdy już opadł kurz tego wymagającego dnia i buty zdjęte zostały z nóg z takim westchnieniem, jakby same przebiegły te 53 kilometry a łącznie 573, nie czekała na mnie żadna przypadkowa kwatera.
Nie, tym razem los — a właściwie dobrzy ludzie — znów się postarali.
Nocleg miałem zapewniony w klinice, która tego dnia stała się moim małym SPA… tylko że nie z winem i świecami, a z zimnem, wodą i uciskiem.
Dzięki telefonicznemu wsparciu Konrada z Łodzi — tego samego Konrada Kaźmierczaka, byłego fizjoterapeuty kadry zapaśników — przeszedłem trzy zabiegi, które w normalnych warunkach można by uznać za tortury, ale w mojej sytuacji były jak balsam.
Najpierw krioterapia – czyli ekstremalne zimno, które przyjemnie mroziło moje rozgrzane stawy i krzyczało: „żyjesz!”.
Potem hydroterapia – cudownie kojąca kąpiel, po której przez chwilę czułem się jak nowo narodzony, albo przynajmniej jak człowiek, który jeszcze da radę przebiec kilkadziesiąt kilometrów.
Na koniec masaż limfatyczny, czyli rytmiczne uciskanie moich wymęczonych nóg – trochę jakby ktoś próbował z nich wycisnąć ból jak sok z cytryny. I faktycznie, część bólu uleciała.
To wszystko – dzięki życzliwości ludzi i wiedzy specjalistów – sprawiło, że mimo chłodu, deszczu i bolącej nogi, zasnąłem z uczuciem ogromnej wdzięczności.
Bo kiedy człowiek zbliża się do mety marzenia, każda dłoń, każda pomocna myśl i każda kropla zimnej wody ma znaczenie.
Do mety zostało jakieś 140 kilometrów – tylko albo aż.














Pamiętam te akcje, zaluje ze nie pobiegłem kawałka chociaż do lysomic z Tobą. Jesteś wielki.