Z Zakopanego do Gdańska, by pomóc – bieg dla życia, zdrowia i nadziei (część 2)

 DZIEŃ CZWARTY

Cielętinki, czyli jak pomylić miejsce, zanim się człowiek zgubi całkiem.

Noc w Cieletnikach upłynęła spokojnie, choć moje ciało miało zupełnie inne zdanie. Z każdą zmianą pozycji w łóżku przypominało mi, że robię z nim rzeczy, do których żadne ludzkie kończyny nie zostały stworzone. Bolało wszystko – od paznokci po czubek głowy, ale najbardziej prawe kolano, które po cichu złożyło na mnie donos do reszty organizmu. Jakby tego było mało – zaczęła też puchnąć lewa kostka. Dość ironiczne, że ból zaczął się rozkładać po równo.

Psychicznie natomiast – o dziwo – czułem się całkiem nieźle. Może to była ta poranna adrenalina. A może złudzenie – taki chochlik nadziei, który podszeptuje ci do ucha: „Jest dobrze, jeszcze żyjesz!”. Dopiero potem przychodzi rzeczywistość z młotkiem i przypomina: „A jednak boli”.

Zanim założyłem buty i wyszedłem na chłodne powietrze, z pełną świadomością i absolutnym brakiem wyrzutów sumienia sięgnąłem po kolejną porcję tabletek przeciwbólowych. Nie jedną, nie dwie – kilka. Gdyby nie one, prawdopodobnie musiałbym do Bełchatowa doczołgać się na rękach, a to nie do końca pasowało do mojego planu na ten dzień.

Ale zanim buty w ogóle dotknęły moich stóp, przyszedł czas na jeden z najważniejszych codziennych rytuałów – sudokremowy rytuał przetrwania. Jak każdego poranka, dokładnie – niemal z chirurgiczną precyzją – wykremowałem całe stopy. Sudokrem to nie był już dla mnie zwykły krem – to był tarczownik, obrońca, szara maść-pancerz chroniąca przed piekłem pęcherzy. Po tylu kilometrach człowiek szybko odkrywa, że nie ma nic gorszego niż stopy zbuntowane i poranione. A sudokrem? Sudokrem był moim cichym bohaterem.

Wstałem, rozciągnąłem się jako tako, wypiłem kawę i szykowałem się do startu. Adam, jak zwykle w gotowości, pakuje rzeczy do Galaxy’ego, a ja patrzę na znak drogowy i próbuję – naprawdę próbuję – przeczytać nazwę miejscowości, z której ruszamy.

– No to czas opuścić… Cielętinki – powiedziałem z pełnym przekonaniem, jakbym właśnie podał stolicę Niemiec.

Adam spojrzał na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie usłyszał, że ktoś pomylił „Titanica” z „Kevin sam w domu”.

Cie-lę-tniki – poprawił z wyraźnym rozbawieniem.

Uśmiechnął się pod nosem, a ja tylko machnąłem ręką. Szczerze?  Dla mnie liczył się tylko kolejny krok. Kolejny kilometr. Kolejne „udało się”.

A co czekało mnie w Bełchatowie? Tego nie wiedziałem. Wiedziałem tylko jedno – coś we mnie już czuło, że ten dzień będzie inny. I że do końca życia będę pamiętał to, co tam się wydarzy.

Biegło mi się naprawdę dobrze. Po trudach poprzednich dni, dzisiejszy poranek był jak haust świeżego powietrza. Słońce łaskotało mnie w twarz, wiatr nie szarpał ubraniem, tylko delikatnie popychał do przodu, jakby szeptał: „Dalej, dasz radę, nie zwalniaj teraz.”

Droga mijała pod stopami jak film na starym projektorze – kolejna wioska, kolejne miasteczko, stare drzewa, dzieciaki machające z rowerów i kierowcy, którzy zamiast trąbić z irytacją – podnosili kciuki do góry.

To był jeden z tych dni, kiedy człowiek autentycznie zakochuje się w swoim kraju. Polska nie była już tylko punktem na mapie – była żywą mozaiką kolorów, zapachów, twarzy, pól i historii. I ja miałem to szczęście ją właśnie przemierzać.

Ledwo zdążyłem się zadomowić na Śląsku, a tu już przyszło się żegnać. Rzuciłem ostatnie spojrzenie za siebie, powiedziałem: „Dzięki, było pięknie!” – i wbiegłem z buta do województwa łódzkiego. Nowa ziemia, nowe przygody, a kilometrów jakby nie ubywało…

W Radomsku zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Adam zaparkował w jakimś cienistym zaułku, a ja – bohater na zakwasach i tabletkach przeciwbólowych – wskoczyłem do środka i powiedziałem jedno słowo:
Pizza.
Nie trzeba było więcej. Była przepyszna. Pewnie dlatego, że byłem głodny i wdzięczny, że nie muszę przez pół godziny nic robić. Chociażby oddychać. W tamtym momencie pizza była moim ulubionym daniem, lekarstwem, nagrodą i motywatorem jednocześnie. Taka terapia pomidorowo-serowa.

Odpocząłem chwilę. Nogi trochę zesztywniały, ale to już było bez znaczenia. Wiedziałem, że jak tylko ruszę, rozgrzeją się znowu. Po prostu muszę je trochę oszukać. Przekonać, że jeszcze tylko kawałek. I jeszcze jeden.

Kiedy wbiegliśmy z powrotem na trasę, kolano – jak zawsze – natychmiast przypomniało o swoim istnieniu. Pulsowało, bolało, jakby chciało powiedzieć: „Ej, halo! Już się kiedyś umawialiśmy, że piłka nożna – tak. Ale takie rzeczy?!” Do tego doszła kostka. Lewa. Jeszcze parę godzin temu lekko bolała, teraz wyraźnie puchła i coraz trudniej było ją zginać. Ból był rwący, głęboki, twardy jak kamień.

Ale wtedy, w tym konkretnym momencie, coś się we mnie przełamało. Coś się zacementowało.

Bo wiedziałem jedno – skoro przeżyłem drugi dzień, ten najgorszy, najczarniejszy z czarnych… To teraz nic, absolutnie nic nie mogło mnie już zatrzymać.
Choćby mi miało nogę urwać – i tak bym się nie zatrzymał.
Choćbym miał czołgać się przez pola, przez błoto, po zmroku – dotrę.

Bo to nie był tylko bieg.

To była misja.

Biegłem dla Nikosia, który walczy o lepsze życie, biegłem dla jego rodziny, która dzień po dniu żyła między nadzieją a strachem.

Ale biegłem też dla facetów. Tych wszystkich, którzy lekceważą swoje zdrowie, machają ręką na objawy, nie badają się, bo „przecież nic mi nie będzie”.
Biegłem, żeby przypomnieć, że męskość to nie brawura, ale odpowiedzialność. Że jeden test może uratować życie. I że nowotwór to nie wyrok – o ile nie przegapisz pierwszego alarmu.

To wszystko niosłem ze sobą – w sercu, w nogach, w każdej kropli potu.

Około ośmiu, może dziesięciu kilometrów przed Bełchatowem wydarzyło się coś, co kompletnie zbiło mnie z tropu.

Słońce nadal wisiało nad drogą jak żarówka nad stołem operacyjnym, kostka bolała jakby ktoś ją łomotał młotkiem, a ja biegłem – to znaczy szurałem jak starzec w pożyczonych nogach. Nagle Adam zjechał na pobocze. Wyhamował gwałtownie i patrzył w lusterko z niepokojem. Z tyłu dojeżdżał do niego mężczyzna na motorze. I nie był to żaden skuter z Biedronki.

To był prawdziwy motocykl – błyszczący chromem, masywny, warczący jak dziki niedźwiedź. Facet w czarnym kasku zsunął szybkę, zsiadł z maszyny i spokojnym krokiem podszedł do Adama. Ja z oddali widziałem tylko jego sylwetkę i czułem coś dziwnego. Zmęczenie przestało być najważniejsze – zastąpiła je czysta ciekawość.

– Dzień dobry – powiedział, zdejmując kask. – Nazywam się Piotr Wysocki.

Zamarłem.

Piotr. Wysocki.

Dokładnie tak samo, jak bohater z podręczników historii – oficer Wojska Polskiego, współtwórca powstania listopadowego, odznaczony orderem Virtuti Militari. Serio?!
– Ale to nie ten – dodał z uśmiechem. – Choć imię zobowiązuje.

Okazało się, że pan Piotr nie tylko nie pomylił trasy – on przyjechał specjalnie po nas. Przewodniczący Rady Miasta Bełchatowa. W kurtce motocyklowej, z elegancją i klasą, jakby właśnie zszedł z planu filmu o współczesnych rycerzach asfaltu.

– Za kilka kilometrów czeka na was grupa Spartakus – powiedział. – To nasz lokalny klub biegowy. Będą na was czekać, żeby wbiec razem do miasta.

Uśmiechnął się. Rozmawialiśmy chwilę, a potem rzucił coś jeszcze, co do dziś dźwięczy mi w głowie:
– Kiedy usłyszałem, że Adam jest synem pana Andrzeja Osipów… wiedziałem, że muszę się z wami zobaczyć. To bohater.

I wtedy mnie coś ścisnęło w klatce.

Z wrażenia chyba nawet przestałem kuleć.

Widzisz, to nie był już tylko bieg. To była jakaś większa historia. I ona zataczała coraz szersze kręgi. Ludzie, których nie znaliśmy, przyjeżdżali specjalnie, żeby nas przywitać, uścisnąć rękę, powiedzieć: „Jesteśmy z wami.”
To nie był przypadek. To był sygnał.

– Będę na was czekał – powiedział pan Piotr, wkładając kask i dosiadając motocykla.

I pojechał.

A ja? Ja pobiegłem dalej.

Ale coś się zmieniło. Po raz pierwszy poczułem się naprawdę witany, jeszcze zanim dotarłem do celu.
Jakbym dopiero teraz zaczął rozumieć, co ta trasa znaczy nie tylko dla mnie.

I choć kostka bolała, a kolano jak zwykle przypominało o sobie przy każdym kroku – to serce biło mocniej.

Droga wojewódzka numer 484 — wąska, pofalowana nitka asfaltu, wijąca się między lasami jakby bez konkretnego celu. Po jednej stronie zieleń, po drugiej zieleń, a pośrodku ja — człowiek, który miał wrażenie, że jego ciało już dawno zostało gdzieś za nim, a teraz biegnie tylko upór.

Było bardzo późne popołudnie,  w sumie to już powoli wieczór. Słońce zawisło nad koronami drzew i rzucało złote cienie, które tańczyły na chodniku. Tak, chodnik. Błogosławiony niech będzie ten, kto go tu zbudował — w szczerym lesie, kilka kilometrów od miasta. Może nie przewidział, że kiedyś będzie po nim biegł facet z opaską na kolanie i opuchniętą kostką, ale dziś czułem się, jakby ten chodnik został stworzony specjalnie dla mnie.

Ból w kostce przeszywał jak igła. Prawe kolano — klasyka gatunku, rzęziło niczym stary zawias. Ale to już nie robiło na mnie wrażenia. Gdy człowiek przeżyje dzień drugi swojej wielkiej wyprawy, ten kryzys nad kryzysy, to potem właściwie wszystko staje się względnie proste. Albo po prostu przestajesz się przejmować. Cierpisz i biegniesz — to nowe normalne.

I właśnie wtedy, kiedy już myślałem, że nic mnie nie zaskoczy, wydarzyło się coś… dziwnego.

Usłyszałem warkot silnika. Nie taki zwykły, tylko głęboki, rasowy, jakby powietrze rozrywał baryton. Spojrzałem kątem oka. Z lasu, od strony drogi, wytoczyło się czarne BMW, duże, lśniące i pewne siebie. X5? Może. Nie znam się na tym, ale wyglądało jak samochód, który nie musi nikomu nic udowadniać.

Auto gwałtownie wyhamowało na środku drogi. Tak po prostu — jakby właściciel miał immunitet od logiki ruchu drogowego. I znowu: środek lasu, nigdzie żywej duszy, a on się zatrzymuje jakby wiedział, że tu właśnie biegnie ktoś, kogo trzeba zatrzymać.

Drzwi otworzyły się energicznie i wysiadł mężczyzna. Wysoki, szeroki w barach, z miną człowieka, który równie dobrze mógłby właśnie wracać z zarządu firmy, jak i z planu jakiegoś filmu sensacyjnego. Nie zdążyłem nic powiedzieć, bo on pierwszy odezwał się donośnym, entuzjastycznym głosem:

Brawo! Naprawdę brawo! Już tylko dwa, może trzy kilometry! Klub Spartakus już na pana czeka!

I… zaczął bić mi brawo. Na środku drogi, po pasie ruchu, wśród zapachu lasu i asfaltu. Jakby to była meta maratonu, a nie kawałek wojewódzkiej szosy w środku niczego.

Zatrzymałem się na ułamek sekundy. Spojrzałem na niego z lekkim niedowierzaniem. Skinąłem głową. Uśmiechnąłem się — szeroko, szczerze. Ale w środku… coś się we mnie rozszczelniło.

To był moment. Moment, który przeszył mnie głębiej niż ból w kostce. Do tej pory wszystko było fizyczne. Pot, zmęczenie, zaciśnięte zęby, łykanie tabletek przeciwbólowych jak Tic Taców. Ale teraz uderzyło coś zupełnie innego.

To się naprawdę dzieje. Ktoś mnie śledzi. Ktoś czeka. Ktoś jedzie kilka kilometrów specjalnie po to, by mnie zatrzymać i powiedzieć „dobra robota, stary”. Nie dla lajków. Nie dla fejmu. Po prostu.

I wtedy po raz pierwszy naprawdę się wzruszyłem.

Nie tak jak w filmie, że łza spływa po policzku jak z katalogu reklamowego. To były łzy prawdziwe — ciężkie, gorące, niewygodne. Wyciskały się spod powiek, gdy ja biegłem dalej. I chociaż bolało coraz bardziej, choć noga wciąż pulsowała ostrym bólem, to serce biło inaczej. Głośniej. Głębiej.

Biegłem dla Nikosia. Dla jego rodziców, którzy walczą o każdy dzień. Dla wszystkich facetów, którzy myślą, że badania u urologa to temat tabu. Dla każdej kobiety, która musi błagać męża, brata, ojca: „Idź się zbadaj”.

Ale w tamtej chwili zrozumiałem jeszcze jedno: biegnę z ludźmi i dla ludzi. Dla tych, co mnie wyprzedzają, zatrzymują się, klaskają na środku drogi i czekają w klubowych koszulkach kilka kilometrów dalej.

Nie znałem jeszcze ich twarzy, ale już czułem ich obecność. I to mnie niosło.

Po kilku minutach marszu, gdy las zaczął ustępować miejsca pierwszym zabudowaniom Bełchatowa, zobaczyłem ich. Najpierw dwoje — kobieta i mężczyzna, w jaskrawo żółto-zielonych koszulkach z wyraźnym napisem: „Spartakus Bełchatów”. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, że to nie przypadek. Czekali na mnie. Dla mnie. I chcieli ze mną pobiec.

Problem był tylko jeden. A właściwie dwa — prawe kolano, które pulsowało bólem, i lewa kostka, która przypominała już bardziej balon niż staw skokowy. Bieg? Był nierealny. Ledwo mogłem iść, a co dopiero truchtać.

— Nie dam rady biec… — powiedziałem z lekkim zażenowaniem, czując jak w gardle rośnie mi gula.

Oni jednak tylko się uśmiechnęli. Jakby chcieli powiedzieć: „Nic nie szkodzi. Nie przyszliśmy tu dla tempa.”

Po chwili dołączyli kolejni. Jedna, druga, trzecia osoba — razem siódemka biegaczy w tych samych klubowych barwach. Wszyscy uśmiechnięci, pełni energii, ale też z szacunkiem do mojego tempa. To ja nadawałem rytm, choć z trudem powłóczyłem nogą.

Zrobiło się cicho. Tylko nasze kroki na asfalcie, oddechy, i majaczące przed nami światła miasta. Nie biegliśmy — szliśmy razem. I był w tym jakiś rodzaj solidarności, której nie da się opisać liczbowo ani zmierzyć w kilometrach. To był marsz wspólnoty. Marsz z sensem.

O 20:20 dotarliśmy do miejsca, które miało być końcem dzisiejszego etapu. Mały, urokliwy kościółek na skraju miasta, przy którym już ktoś czekał.

Rozpoznałem go od razu — Piotr Wysocki, ten sam, który kilka godzin wcześniej zatrzymał się na motorze w środku lasu. A obok niego… znajoma sylwetka. Tak, to był pan z BMW. Tym razem jednak już nie anonimowy — wyciągnął rękę i przedstawił się z uśmiechem:

— Dariusz Matyszkiewicz. Zastępca Prezydenta Bełchatowa. Witam w naszym mieście.

Zatkało mnie. Serio. Stałem brudny, spocony, zmęczony, z kolanem jak z waty i kostką jak z gipsu — a tu dwóch ważnych panów z urzędu miasta czeka na mnie jakbym był co najmniej ambasadorem z Watykanu albo szefem ONZ.

Porozmawialiśmy chwilę, szczerze, bez protokołu. Pożegnaliśmy zawodników Spartakusa — podziękowałem każdemu z osobna, ściskając dłonie tak mocno, jak pozwalała mi na to resztka sił.

— Jedźcie za mną, pokażę wam, gdzie będziecie nocować — powiedział pan Matyszkiewicz.

I ruszył swoim BMW, a my za nim, powoli, bo ja nawet do auta wsiadałem jak stulatek po maratonie.

Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy się na parkingu przed pięknym budynkiem z tabliczką:

„Rezydencja – Dwór Polski”.

Na zewnątrz czekał już menedżer hotelu, z torbami w dłoniach. Trzy torby z upominkami — jedna dla Adama, druga dla jego taty, i trzecia dla mnie. Pan Matyszkiewicz przekazał nam wiadomość:

— Pani Prezydent bardzo żałuje, że nie mogła być osobiście. Ale prosiła, by przekazać wam te upominki i gratulacje. Jesteśmy z was dumni.

Stałem tam przez chwilę osłupiały. Z torbą w ręku, z opuchniętą nogą, wśród ludzi, których wcześniej nie znałem, a którzy teraz zachowywali się, jakbyśmy znali się całe życie.

Wszystko to było możliwe dzięki pani Jadwidze Tumidajewicz, prezesce Fundacji „Pomagamy dzieciakom i seniorom”, która zadbała o nasz nocleg. I to nie byle jaki — ten hotel był jak z filmu: piękne wnętrza, zapach drewna, dźwięk kluczy na recepcji, miękkie łóżko… Właściwie aż dziw, że wpuszczono nas tam z takim stanem obuwia i ogólną prezencją „po biegowej apokalipsie”.

Ale wtedy po raz kolejny zrozumiałem coś ważnego: nie wygląd liczy się w tej misji, tylko serce.

A serc tego dnia spotkałem więcej niż mogłem się spodziewać.

Dzień piąty – Decyzja, która mogła uratować wszystko

Poranek w Bełchatowie przyniósł nie tylko ból, ale i decyzję. Taką, której nie podejmuje się z lekkością. Po czterech dniach biegu, 283 kilometrów w nogach — z czego każde kolejne coraz bardziej wyrywało z nich siły — ciało powiedziało dość. Kostka pulsowała nieznośnym bólem, kolano dawało znać, że limit przeciążeń został dawno przekroczony. I wtedy, kilka kilometrów po rozpoczęciu biegu, zapadła decyzja: zmniejszamy dzienny dystans do 50 kilometrów.

To nie była kapitulacja. To był wybór mądrości nad ambicję, rozsądku nad upór. Lepsze dwa dni dłużej niż koniec wszystkiego. Miałem zbyt wiele powodów, by nie przestawać. Biegłem dla Nikosia. Dla jego walki, dla jego nadziei. Biegłem, by pokazać facetom, że badania to nie słabość — to siła. To życie.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę, najpierw szybka kawa w biurze Darka (jestem już na TY z zastępcą prezydenta Bełchatowa), był także z nami Andrzej, jeden z zawodników Spartakusa, który nie mógł mnie przywitać poprzedniego wieczora. Jak to mówią „co się odwlecze, nie uciecze”. Andrzej postanowił mnie odprowadzić kilka kilometrów, gdy opuszczałem Bełchatów.

 Żegnałem to miasto z ciężkim sercem. Zostawiłem tam jego kawałek, schowany gdzieś między wzruszeniem a niedowierzaniem poprzedniego wieczoru. Gościnność tego miasta, jego ludzie, serdeczność i szczerość — to wszystko wryło się głęboko.

Trasa prowadziła do Łodzi. Tam, gdzie mieszka Nikoś. Każdy krok przybliżał mnie nie tylko do celu, ale i do niego. Tego dnia biegłem wolniej, mniej, ale może… bardziej świadomie? W końcu wiedziałem, że najważniejsze to nie ile przebiegnę, ale dlaczego nadal biegnę.

Po około 20. kilometrze — kiedy ciało zdążyło się już rozgrzać, a ból w kostce zamienił się w jednostajne, znajome tło — z daleka dostrzegłem dwie sylwetki. Znajome kroki. Znajomy uśmiech. Filip Stratyński i Bartek Mazgaj — dokładnie tak, jak się umawialiśmy.

Filipa znałem dobrze. W 2021 roku, razem z nim, we francuskim Colmar, pokonaliśmy coś, co wielu uznałoby za szaleństwo — podwójnego Ironmana. 7,6 km pływania, 360 km jazdy rowerem, a na koniec 84 km biegu. Takie doświadczenia zbliżają bardziej niż niejeden rok przyjaźni. A Bartek, wtedy jako support Filipa, był niezastąpionym człowiekiem w cieniu wielkiego wyzwania. Teraz znów byli przy mnie. Nie musieli pytać jak się czuję. Wystarczyło, że spojrzeli.

Biegliśmy razem w kierunku Łodzi. Czas mijał szybciej, powietrze pachniało przygodą, a nogi — jakby z wdzięczności za towarzystwo — bolały trochę mniej. Rozmowy, żarty, wspomnienia z Colmar… To było jak zastrzyk energii.

A potem przyszła Łódź.

Na jej przedmieściach, wśród ulic i pierwszych świateł miasta, czekało coś znacznie ważniejszego niż meta na dziś. Czekał Nikoś Kożera — chłopiec, dla którego to wszystko się działo. Razem z nim byli jego rodzice, Bartek i Angelika, oraz starszy brat, Mikołaj. Już z daleka widziałem ich wzruszone twarze, machające dłonie, uśmiechy mieszające się z emocjami. Nikoś nie mógł z nami biec — choroba nie daje mu tej możliwości — ale jego duch był z nami przez cały ten dzień.

Ostatnie 5 kilometrów pokonaliśmy razem, całą grupą — ja, Filip, Bartek Mazgaj, Mikołaj, tata Nikosia. Krok po kroku, w rytmie serca, w rytmie wdzięczności i nadziei. Dla Nikosia. Dla wszystkich, którzy walczą. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, że też mogą wygrać.

Gdy dotarliśmy na miejsce, nie było wielkich fajerwerków. Były uściski. Prawdziwe, głębokie. Były łzy, których nikt nie próbował ukrywać. I była ta jedna myśl:
„To nie był tylko bieg. To było spotkanie serc.”

 

Po zakończonym biegu, gdy emocje nieco opadły, a pot na skroniach zaczął powoli wysychać, pojawił się temat, który od kilku godzin chodził nam wszystkim po głowie — jedzenie. Bo choć serce było pełne, to żołądki wydawały się puste jak kieszenie po świętach.

Zebraliśmy się więc całą ekipą i ruszyliśmy do restauracji o pięknej nazwie „Obiecana”. I rzeczywiście — była jak obietnica spełniona. Ciepło, przyjemnie, pachnąco. Drewniane stoły, gwar rozmów, jakieś delikatne jazzowe dźwięki sączące się z głośników… A przy jednym ze stolików już na nas czekał Konrad Kaźmierczak.

Nie byle kto, trzeba tu dodać — były fizjoterapeuta narodowej kadry seniorów w zapasach klasycznych, człowiek, który zna się na ludzkim ciele lepiej niż większość z nas na swoim PIN-ie do karty. Gdy tylko mnie zobaczył, od razu rzucił okiem na moją kostkę. A właściwie jego spojrzenie było jak skaner — jeden ruch i już wiedział wszystko.

– Siadaj, zaraz się tobą zajmiemy – powiedział, jak generał wchodzący do sztabu.

Zanim zdążyłem wziąć łyżkę zupy, już byłem obłożony opatrunkami, żelami, bandażem, a w międzyczasie Konrad rzucał technicznymi słowami, których nie powstydziłby się nawet podręcznik medycyny sportowej. Czułem się jak kadrowicz, tylko zamiast walki na macie, stoczyłem swoją w asfaltowym maratonie dla Nikosia.

Zajął się mną profesjonalnie. Kostka została posmarowana, owinięta i usztywniona tak, że aż poczułem się jakbym dostał nową. Nie, nie stopę — nową szansę na dalszy bieg.

Patrzyłem na to wszystko z wdzięcznością. Bo oto nie tylko biegłem dla innych, ale i inni pojawiali się na mojej drodze, by biec razem ze mną, każdy na swój sposób.

Wieczór upłynął na rozmowach, śmiechu i dobrym jedzeniu. A w tle wciąż tętniła myśl:

Jutro ruszam dalej. Z nową siłą. Z nową opatrzoną kostką. I z jeszcze większym sercem.

Choć dzień zakończył się w restauracji „Obiecana”, to prawdziwe spełnienie obietnicy czekało jeszcze chwilę później — w miejscu, gdzie mieliśmy spędzić noc. A przecież początki były zupełnie inne… Planowaliśmy spać w Fordzie. Tak, w tym naszym dzielnym, czarnym aucie, które przez pierwsze dni wyprawy przypominało bardziej dom na kołach niż pojazd wspierający biegacza.

Ale… nie spaliśmy w nim ani razu.

Zamiast tego — każdego dnia ktoś otwierał dla nas drzwi. Dosłownie i w przenośni. Tego wieczoru drzwi otworzyły się w Hotelu Zacisze w Zgierzu, gdzie Radosław Gajda i Przemysław Skupiński pokazali, że gościnność nie jest tylko pustym słowem.

 

Nie pytali o nic. Nie żądali żadnych formalności. Po prostu — „chodźcie, tu odpoczniecie”. I rzeczywiście — odpoczęliśmy. Po całym dniu w drodze, z obolałą kostką, z sercem pełnym emocji i ciałem domagającym się snu, znaleźliśmy zacisze z prawdziwego zdarzenia.

Leżałem później w łóżku i myślałem o tym, jak wiele dobra nas spotyka. Mieliśmy spać w samochodzie. A tymczasem… noc po nocy ktoś mówił: „chodź, ugościmy cię”. Nie dlatego, że musieli. Tylko dlatego, że chcieli. Z potrzeby serca.

I to właśnie ono było najważniejsze — serce. Ludzkie, dobre, często zmęczone codziennością, czasem poranione, ale wciąż zdolne do współczucia i pomocy. To ono trzymało nas na trasie.

Bo choć Polska czasem bywa podzielona, to dobro w ludziach łączy silniej niż jakiekolwiek hasła na billboardach.

Tamtego wieczoru zasypiałem spokojnie. Kostka bolała mniej. Serce biło mocniej. A dusza… była po prostu wdzięczna.

Dzień Szósty — Żółty rzepak i cisza przed burzą

Zaczęło się później niż zwykle. Godzina 10:16. W biegowym świecie to niemal popołudnie, ale nie przeszkadzało mi to ani trochę. Startowałem z ulicy Piotrkowskiej w Łodzi, tuż obok Placu Wolności, nad którym wznosił się pomnik Tadeusza Kościuszki, patrzący na mnie jakby chciał powiedzieć: „No, chłopcze, a teraz pokaż, ile w tobie ducha”.

Plan na ten dzień był prosty: Daszyna. Mała wieś, nieco ponad 500 dusz, gdzie nie spodziewałem się fajerwerków, ale jak się później okazało — życie zawsze pisze swoje zakończenia inaczej, niż się spodziewasz.

         

Tego dnia towarzyszył mi Andrzej Desselberger, zapalony triathlonista, który przyjechał aż z Włocławka, żeby pojechać ze mną na rowerze. To nie była przypadkowa obecność — Andrzej wiedział, czym jest walka z bólem, determinacja i moc wytrwałości. A ja… cóż, byłem jego chodzącym (i biegnącym) przykładem.

Słońce świeciło jak w reklamie margaryny, a pola rzepaku rozciągały się aż po horyzont, żółte jak marzenia dziecka o wakacjach. Kto jeździ na rowerze, ten wie — rzepak to nie tylko roślina, to tło do tysięcy zdjęć z Instagrama. I o dziwo — dziś nie bolało mnie nic. Absolutnie nic.

A przecież dzień zaczynał się jak zawsze — kremowanie stóp Sudokremem (moim drugim trenerem), bandaż na kostkę, opaska na kolano, kilka tabletek „ułatwiaczy życia”. I zwykle coś ćmiło, coś kłuło, coś przypominało, że jednak ciało ma swoje granice.

Ale nie dziś.

Cisza. Taka prawdziwa, głęboka, niemal podejrzana. Czy to cisza przed burzą? Czy może… nagroda za wytrwałość?

         

Nie chciałem zapeszać, nie mówiłem tego głośno, ale coś we mnie zaczęło się rozjaśniać. Tego dnia nie biegłem z bólem — biegłem z lekkością. A to było więcej niż prezent. To był sygnał: „Jeszcze nie koniec. Jeszcze masz w sobie moc.”

Z Andrzejem pokonywaliśmy kilometry jak starzy znajomi — dużo gadania, trochę milczenia, garść żartów i wiele wspólnych spojrzeń na krajobraz. Nie było fanfar, nie było tłumów. Była droga, słońce i cisza bez bólu.

Po drodze minęliśmy Łęczycę – miasteczko niepozorne, ale z pewnym szczególnym punktem na mapie mojej pamięci filmowej. Stary, nieczynny już zakład karny, którego ceglane mury dalej dumnie stoją, choć już bez strażników i więźniów, od razu przywołał jedno skojarzenie.

Nie mogłem się powstrzymać. Spojrzałem na Andrzeja i powiedziałem z powagą godną samego Machulskiego:
„Czeska z Łęczycy! Proponuję go do Panteonu Polskiego Więziennictwa!”

Andrzej parsknął śmiechem, a ja przez chwilę czułem się jak w scenie z „Kilera”, w której dyrektor Mieczysław Klonisz rozprawia o etosie służby więziennej z teatralną pompą. Niby tylko film, a jednak na moment ten zakład karny w Łęczycy ożył we wspomnieniach jak scena z klasyki polskiego kina.

Takie momenty na trasie dodawały lekkości. Z jednej strony biegłem z misją, z ciężarem kilometrów i opuchniętą kostką, ale z drugiej – gdzieś między rzepakiem a zakładem karnym – śmialiśmy się jak dzieci. I w tym był sens całej tej podróży: biec z sercem, ale nie zapominać o uśmiechu.

Tego dnia… nic więcej się nie wydarzyło.

I to też było piękne.

Po wszystkich emocjach ostatnich dni – łzach, bólu, śmiechu, wzruszeniach i tych małych, codziennych cudach – ten spokój miał w sobie coś kojącego. Po prostu biegliśmy. Kilometry mijały, słońce grzało równo, rzepak wciąż pachniał intensywnie, a wiatr szeptał cicho w uszach. Bez zaskoczeń, bez fanfar. Tylko droga, cel i my.

Do Daszyny dotarliśmy bez przygód.
Ot, zwykły finisz. I niezwykły, bo znów – zwycięski.

Nocleg czekał na nas w motelu przy drodze krajowej nr 91 – miejscu, które pewnie mija się, nie zwracając na nie większej uwagi. Dla nas jednak to był kolejny azyl, w którym mogliśmy położyć głowy, wyciągnąć nogi, założyć lód na kostkę i dać ciału choć cień wytchnienia.

Nie mam stuprocentowej pewności, ale coś mi mówi, że w organizacji tego noclegu maczał palce tata Adama – pan Andrzej.
Człowiek, który działa cicho, skutecznie i z sercem. Jak ojciec – nie mówi, tylko robi. I robi to dobrze.

I choć tego wieczoru nie było fanfar, komitetów powitalnych ani fleszy aparatów, był to jeden z tych wieczorów, które po prostu trzeba przeżyć, by zrozumieć sens podróży.

2 Responses to Z Zakopanego do Gdańska, by pomóc – bieg dla życia, zdrowia i nadziei (część 2)

  1. Andrzej Desselberger

    Czytam i nagle coś o mnie. I od razu myśl, że to też dla mnie.Bo człowiek podziwia drugiego człowieka, trochę go wesprze,a ten piszę o tobie tak skromnie ,jednocześnie wspaniale, że aż lekkie wzruszenie…
    A TY zrobiłeś CUDOWNĄ RZECZ Jacku.SZACUN❤️‍🔥

Skomentuj Andrzej Desselberger Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *