Z Zakopanego do Gdańska, by pomóc – bieg dla życia, zdrowia i nadziei (część 1)

 28 kwietnia 2023 roku, niebo było bezchmurne, a Tatry wyglądały jak z pocztówki.

Biel zalegająca na szczytach kontrastowała z głębokim błękitem poranka. Stałem na Gubałówce i patrzyłem przed siebie, próbując sobie wyobrazić to, co czeka mnie przez najbliższe dni. Do Gdańska miałem blisko 700 kilometrów. Nie miałem pojęcia, jak dokładnie tam dotrę — wiedziałem tylko jedno: muszę iść przed siebie. Biec. Nie zatrzymywać się.

Ten bieg nie był tylko dla mnie.
Oczywiście, mogłem powiedzieć, że robię to dla sprawdzenia siebie, dla przełamania barier, dla wyzwania. Ale to nie była prawda. Biegłem, bo ktoś inny nie mógł.

Biegłem dla Nikosia.

Ma sześć lat. Dla większości dzieci w tym wieku świat to huśtawki, lody i rozbite kolana. Dla niego – rehabilitacja, badania i coraz słabsze mięśnie. Choruje na dystrofię mięśniową Duchenne’a — jedną z tych chorób, o których nikt nie chce słyszeć. Bo odbiera wszystko po kawałku. Najpierw siłę w nogach. Potem w rękach. Potem w płucach.

Nikoś jest synem moich przyjaciół z Łodzi. Znam ich od lat i wiem, ile walki, łez i determinacji wkładają w każdy dzień jego życia. A ja? Ja mam sprawne ciało. Mam nogi, które mogą biec. Więc postanowiłem, że je temu chłopakowi pożyczę — chociaż na te 700 kilometrów.

Podczas biegu uruchomiona była zbiórka pieniędzy na rehabilitacje tego dzielnego chłopca.

Ale była jeszcze druga warstwa tej wyprawy. Taka, o której mówi się szeptem

Biegłem też dla facetów. Dla tych, którzy „nie mają czasu na lekarzy”. Dla tych, którzy myślą, że kontrola u urologa to wstyd. Dla tych, którzy budzą się pewnego dnia i słyszą, że jest już za późno.

Nie jestem lekarzem. Nie jestem specjalistą. Jestem zwykłym gościem, który postanowił ruszyć z południa Polski na północ, żeby przypomnieć innym facetom, że życie to nie gra bez końca. A badać się to nie słabość — to odpowiedzialność.

Tego dnia, gdy zbiegałem z Gubałówki, czułem się silny. Pogoda była piękna, serce miałem spokojne, a głowa pełna nadziei.
Jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo będzie bolało.
Jeszcze nie wiedziałem, ilu ludzi spotkam po drodze.
Jeszcze nie wiedziałem, że ten bieg nie zmieni tylko innych — zmieni mnie.

W głowie miałem ułożony jasny cel: dziesięć dni, codziennie około 70 kilometrów, a na końcu tej drogi — Gdańsk, molo w Brzeźnie. Tam miałem zakończyć ten bieg. Tam miałem przyklęknąć. Tam miałem odetchnąć. 

W tę podróż nie ruszyłem sam.

Obok mnie – choć najczęściej tuż za mną, w moim Fordzie Galaxy – jechał Adam Osipów, mój przyjaciel, mój cień, mój anioł stróż na kołach.
Zgodził się być moim supportem – kierowcą, kucharzem, ratownikiem, towarzyszem i świadkiem tego wszystkiego, co miało się wydarzyć. A wydarzyło się więcej, niż mogliśmy przypuszczać.

Plan był prosty: biegnę, śpimy w aucie, myjemy się na stacjach benzynowych.
Prosty, surowy, męski. Trochę jak obóz przetrwania.
Jeszcze nie wiedzieliśmy, że los ma wobec nas zupełnie inne zamiary. I że nie zawsze będziemy spać tam, gdzie zaplanowaliśmy. Że czasem do drzwi Galaxy zapuka przypadek, czasem dobroć, czasem… zmęczenie tak wielkie, że przestaje się marzyć nawet o łóżku.

Noc przed startem spędziliśmy jednak jak królowie — w pensjonacie pani Jadzi i pana Józka w Bukowinie Tatrzańskiej. Ciepłe łóżka, herbata, spokój.
Pamiętam, jak powiedziałem wtedy do Adama:
„Dobrze, że choć tę jedną noc przed biegiem prześpimy w normalnym łóżku. Bo potem już tylko materac w samochodzie i stacje Orlenu.”

Uśmiechnął się. Też jeszcze nie wiedział, w co się pakuje.

Początkowo miał ze mną jechać mój wujek Grzegorz. Planowaliśmy wszystko razem, godzinami rozpisywaliśmy trasę. Ale tuż przed startem zachorował. Nie mógł ruszyć ze mną. I wtedy pojawił się Adam.

Nie musiałem go prosić.
Nie musiałem tłumaczyć, jak bardzo tego potrzebuję.
Zobaczył wiadomość na naszej grupie biegowej — ot, jedno zdanie, w którym pisałem, że zostaję bez supportu.
I odpowiedział błyskawicznie: „Ja jadę z tobą.”
Bez negocjacji. Bez kalkulacji. Bez „może, zobaczymy, dam znać”.

Po prostu wskoczył do tego auta.
Właściwie spadł mi z nieba.

Był taki moment, kiedy rozważałem, że pobiegnę sam. Że wezmę przyczepkę rowerową, wrzucę do niej namiot, ubrania na zmianę, trochę jedzenia i pchnę ją przed sobą. Samotny biegacz z wózkiem. Może to też by się udało.

Ale wtedy pojawił się Adam. I dzięki niemu ten bieg od pierwszego dnia miał coś, co trudno opisać. Miał sens. Miał rytm. Miał serce.

Z Adamem, choć znamy się od lat, nie mogliśmy się złapać w tej nowej rzeczywistości. On – poukładany, spokojny, konkret. Ja – napięty jak struna, rozedrgany stresem, niesiony czymś, czego sam do końca nie umiałem nazwać. Nadawaliśmy na innych falach. Czasem nawet miałem wrażenie, że mówimy w dwóch różnych językach.

To były drobnostki: jedno słowo za ostre, drugie za ciche. Krótkie spięcia o błahostki – gdzie skręcić, co zjeść, kiedy się zatrzymać. W normalnych warunkach nic wielkiego. Ale w takim napięciu, jakie nosiłem w sobie, każda najmniejsza różnica potrafiła urosnąć do rangi problemu.

Wiedziałem, że to nie z Adamem jest coś nie tak.
To ja byłem inny. Zamknięty w sobie. Przeciążony. Przytłoczony odpowiedzialnością, której nie potrafiłem jeszcze unieść spokojnie. Z tyłu głowy miałem twarz Nikosia, jego rodziców, ludzi, którzy wpłacali pieniądze, którzy pisali, że wierzą, że śledzą każdy mój krok.
I miałem siebie — tego samego, który jeszcze tydzień wcześniej bał się, czy w ogóle da radę.

Może to był po prostu stres. Może strach przed porażką, której nikt nie zapowiedział, ale każdy mógłby zobaczyć. Może przez chwilę zamiast biec dla kogoś, zacząłem biec przeciwko sobie.

Plan był prosty: dobiec do Myślenic.
Około 70 kilometrów. Na papierze wyglądało to zupełnie wykonalnie.
I faktycznie — pierwsze godziny niosły mnie niemal same.

Biegłem dobrze, równo, spokojnie. Nogi — silne, lekkie. Nie czułem strachu, nie miałem wątpliwości.
Byłem przygotowany. I to porządnie.

 Pracowałem wtedy na dwie zmiany, tydzień na rano, tydzień na popołudnie. Gdy przypadała druga zmiana — bieg był obowiązkiem jeszcze przed pracą, półmaraton. Do tego siłownia, basen, rozciąganie, regeneracja. Nie zostawiłem nic przypadkowi.

To nie miał być bieg fantazji. To miał być bieg zbudowany na fundamencie.

I choć z każdą godziną robiło się coraz cieplej, a słońce zaczynało grzać mimo, że był to kwiecień – szło mi dobrze

W uszach grała muzyka. W oczach miałem krajobraz, który zapierał dech: góry, doliny, migające gdzieś z daleka dachy domów.

To był mój początek.
To był mój świat.

W połowie trasy, gdzieś przy jednej z postojowych przerw, Adam podszedł do mnie z telefonem i uśmiechem.

– Słuchaj… mam wiadomość od taty.

I tu muszę napisać kilka słów o tym człowieku.

Pan Andrzej Osipów – ojciec Adama – to człowiek z historii.
Nie z opowieści, nie z podręcznika. Z życia.
Działacz opozycji w czasach PRL-u. Jeden z tych, którzy mieli odwagę nie milczeć. Organizator strajku w sierpniu ’80, a potem – także w grudniu 1981.  Poza historią i wielkimi datami — ma też jedno z największych serc, jakie dane mi było spotkać.

Dowiedział się od Adama, że dziś naszym celem są Myślenice.
Zadzwonił. Załatwił. W kilka godzin wszystko było gotowe.

Pan Jarosław Szlachetka, burmistrz Myślenic, nie tylko nas przyjął, ale też zadbał o to, byśmy nie musieli spać w samochodzie. Zorganizował nam nocleg w jednym z  hoteli. Czekała na nas kolacja. Czekała łazienka. I – co wtedy liczyło się najbardziej – łóżko.

W tym biegu nic nie było oczywiste. I dlatego właśnie ta pomoc miała smak jakiegoś cudu.

Ale najpierw trzeba było tam dobiec.

Pierwsze 60 kilometrów – radość.
Kolejne 10 – walka.
Ostatnie 7 – prawie agonia.

To już nie był bieg. To było przesuwanie ciała z miejsca na miejsce. Góry nie ułatwiały – podbiegi szarpały tętno, zbiegi paliły mięśnie. Z każdym krokiem czułem, jak wszystko, co miałem w nogach, zaczyna drżeć.

W myślach nie było już ani Nikosia, ani celów, ani nawet kilometrów.
Był tylko jeden obraz: drzwi hotelowego pokoju, łóżko i cisza.

Dobiegłem.
Po 77 kilometrach zamknąłem oczy pod kołdrą.
I pierwszy raz tej nocy naprawdę poczułem, że to się dzieje. Że biegnę przez Polskę. Że to dopiero początek.

Dzień drugi: Poczta serca

Obudziłem się wcześnie. Niewyspany, ale szczęśliwy.
Po 77 kilometrach wczorajszego dnia czułem w ciele każdą górę, każdy zbieg, każdy krok.
Ale wiedziałem jedno — dzisiaj znów ruszam.

Rano spotkaliśmy się z burmistrzem Myślenic, panem Jarosławem Szlachetką.
Czekał przed Urzędem Miasta i Gminy z uśmiechem, jakbyśmy znali się od lat.

Podał mi rękę, przybił piątkę i powiedział:
– Zadzwoniłem, gdzie trzeba. Macie załatwiony kolejny nocleg.

Stałem chwilę w ciszy, nie do końca wiedząc, co powiedzieć.
Nie znał nas. Nie musiał. A jednak… zadzwonił.

Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to był dopiero początek.

Że z dnia na dzień, z miasta do miasta, będą pojawiać się kolejne osoby, które zrobią dokładnie to samo — zadzwonią, gdzie trzeba.
Żebyśmy nie musieli spać w samochodzie.
Żebyśmy mieli dach nad głową. Żebyśmy mogli się wykąpać, zjeść coś ciepłego, odpocząć.

To była chyba najpiękniejsza poczta pantoflowa, jakiej w życiu doświadczyłem.
Nie wiadomo, kto do kogo, kiedy, jak… ale dobro zaczęło się toczyć. Z serca do serca. Z ust do ust. Z telefonu do telefonu.

Wystartowaliśmy z Myślenic w ciszy.
Adam, ja, Ford Galaxy i  około 70 kilometrów przed nami — tym razem do Wolbromia.

Tego dnia spodziewałem się trudności. Drugi dzień to w mim przypadku klasyczny moment na zakwasy, sztywność, pierwsze bóle, które próbują wejść pod czaszkę.
Lecz nie spodziewałem się, że to będzie aż tak bardzo kryzysowy dzień.

Ale o tym — po kolei.

Zaczęliśmy od Zakopianki.
Szosa długa, dobrze mi znana, ale tego dnia — nieprzyjazna.
Adam jechał powoli za mną Fordem, starając się utrzymać dystans i jednocześnie nie zgubić mnie z oczu.

To była sobota, końcówka kwietnia, a to oznaczało jedno:
majówkowy exodus. Samochody sunęły z każdej strony. Ludzie z rowerami na dachach, rodziny z walizkami, motocykle, autokary. Wszyscy w drodze „gdzieś” — a ja biegłem „dokądś”.

Kilku kierowców zatrąbiło.
Nie wiem, czy to był znak poparcia, zniecierpliwienia, czy może jedno i drugie.
Nie przejmowałem się tym. Biegłem dalej.

Ale to już nie był wczorajszy bieg.
To był zupełnie nowy dzień.

Pogoda się zmieniła — niebo ciężkie, bezbarwne.
Zimniej. Mokrzej w powietrzu.
I ten ból w nogach
Nie jakiś tam dyskomfort. To było jakby ktoś wbijał mi widelec w uda z każdym krokiem. Zakwas na zakwasie, każdy mięsień pulsował.

Ból był wszędzie.
W udach.
W łydkach.
W głowie.

Ale biegłem.

Nie zatrzymywałem się. Nie kalkulowałem. Po prostu – stawiałem kolejne kroki, jakby bieg był jedynym wyjściem z tego bólu. Paradoksalnie: może właśnie był.

Kilka kilometrów dalej – sygnał.
Zatrzymał nas policyjny patrol.

Z radiowozu wysiadł funkcjonariusz z wyraźnym góralskim akcentem i spojrzeniem, które mówiło: „Co wy, panocki, wyprawiacie…”

– Panie… tak się nie da! – powiedział, wskazując na Adama, który jechał za mną. – Kierowca nie może jechać za biegaczem, blokujecie ruch. A pan – dodał, zwracając się do mnie – ma biec po lewej stronie, pod prąd, jak to się mówi, zgodnie z przepisami.

– To akcja charytatywna – powiedziałem spokojnie.
– No i dobrze, i chwała za to, ale przepisy to przepisy – odpowiedział. – Tym razem tylko upomnienie. Następnym razem będzie mandat.

Jaka „miła”, małopolska policja – pomyślałem.

Poprawiliśmy trasę, przestawiliśmy się, Adam zjechał, a ja znów ruszyłem.
Z bólem.
Ale z poczuciem, że wszystko idzie naprzód.

Tuż przed Krakowem, na trasie, czekali już na mnie.
Adam i Karolina – uśmiechnięci, gotowi, bez żadnych oczekiwań.
Adam – brat mojego szwagra, gdańszczanin z pochodzenia, ale od lat zakorzeniony w Krakowie.
Karolina – jego dziewczyna, ciepła, uważna, z tym spojrzeniem ludzi, którzy rozumieją, zanim jeszcze się coś powie.

Nie musieli tam być.

A jednak byli. Dowiedzieli się o biegu od mojej siostry i jej męża. Bez wahania spakowali buty do biegania i przyjechali na trasę.
Przebiegliśmy razem jakieś 10 kilometrów. Może osiem — ale to były najważniejsze kilometry dnia.

Bo dzięki nim na chwilę zapomniałem o bólu.
O ciężkości nóg.
O tym, że moja głowa coraz częściej mówiła: „Zejdź z tej drogi. Po prostu zejdź. To nie ma sensu”.

Ale potem… potem znów zostałem sam.

 

Kraków został za plecami.
Nogi bolały tak, że momentami przestawały być moje.
Mięśnie przypominały ciasno związane liny, naprężone do granic możliwości, gotowe pęknąć.
A głowa? Głowa była już gdzieś daleko za mną, krzyczała, płakała, buntowała się.

Na około pięćdziesiątym kilometrze zaczął padać deszcz.

Nie delikatny, nie symboliczny.
Ciężki, zimny, bezlitosny deszcz, który wbijał się w ciało jak igły.
Każda kropla była jak przypomnienie: „Ile jeszcze wytrzymasz?”

Miałem dość.
Miałem naprawdę, naprawdę dość.

Tam, na poboczu, pośród szumu samochodów, w deszczu i z bólem przeszywającym mnie do kości, byłem o krok od poddania się.
Nie fizycznie.
Całościowo.
Bo to był ten dzień, kiedy nie tylko nogi się buntowały, ale i głowa miała dość.

Gdyby to nie była akcja charytatywna…
Gdyby nie Nikos…
Gdyby nie jego oczy i jego historia…
Prawdopodobnie wtedy zszedłbym z trasy. I wrócił do domu.

Ale nie zrobiłem tego.

Bo właśnie wtedy — właśnie w tym najciemniejszym momencie — zadzwonił telefon.

Adam, mój cichy bohater, odebrał.

Słuchał chwilę, kiwał głową, spojrzał na mnie z błyskiem w oku, i powiedział:
Mamy nocleg w Bełchatowie. Czwarta noc, a już trzeci dach nad głową.

Zamarłem.
Nie chodziło tylko o ten nocleg.
Chodziło o to, że świat mnie nie zostawiał.
Że jakaś niewidzialna siła ciągle mi pokazywała:
„Jeszcze nie schodź. Jeszcze chwilę. Jeszcze ten jeden dzień, a potem następny.”

To był dramatyczny dzień.
Najtrudniejszy.
 Najtrudniejszy z całej wyprawy.

Ale to właśnie w nim nauczyłem się, że czasem wystarczy jeden telefon, by wszystko się zmieniło.
By złapać oddech.
By nie zejść z trasy.

Bo kiedy ciało odmawia posłuszeństwa, musi wygrać serce.

Biegłem dalej.
Choć słowo „bieg” było już tylko echem tego, co robiłem pierwszego dnia.
To była walka o każdy krok, o każdy metr.
Dwa kilometry biegu, jeden kilometr marszu.
I tak w kółko.
Jakby ten rytm miał mnie uchronić przed upadkiem.

Ciało już dawno przestało słuchać.
Głowa — jakby za szybą, zmęczona, zamglona.
Ale nogi, te przeklęte nogi, wciąż się poruszały.
Nie dlatego, że mogły.
Tylko dlatego, że musiały.

Było już kompletnie ciemno, gdy wszedłem do Wolbromia.

Miasto spało.

Ulice puste, latarnie rzucały długie, żółtawe cienie, które drżały przy każdym moim kroku.
Cisza. Tylko szelest moich mokrych, zmęczonych butów.

Byłem tak zmęczony, że nie czułem zmęczenia.
Nie czułem też satysfakcji. Ani bólu.
Byłem jak pusta skorupa, w której tliła się tylko jedna myśl:
„Jeszcze tylko kawałek.”

Do Wolbromia dotarliśmy o 23:40.

 

Zegarek pokazał 76 kilometrów tego dnia.
Łącznie: 153 kilometry w nogach.

To już nie był sport.
To był jakiś inny wymiar egzystencji.

Adam czekał w samochodzie.
Gdy mnie zobaczył, wysiadł bez słowa.
Nie trzeba było nic mówić.
W jego oczach zobaczyłem ulgę.
W moich — tylko zmęczenie i cień uśmiechu.
Taki maleńki, że gdyby mrugnąć, można by go przegapić.

Wolbrom dał nam dach nad głową.
Nie wiem, kto wtedy otworzył drzwi, jakie były imiona gospodarzy, jakie kolory miały ściany.
Pamiętam tylko miękkość łóżka.
I to, że gdy się położyłem, pogratulowałem….

Cicho. Sam sobie

Bo przeżyłem dzień, którego nie powinienem był przeżyć.
A jednak — udało się.

Dzień trzeci: Euforia i przyjaciele

Obudziłem się wcześnie, jakbym wcale nie potrzebował snu.
Słońce wlewało się do pokoju miękkim światłem — takim, które nie drażni, tylko zaprasza do życia.
Nie czułem zakwasów.
Naprawdę — zero bólu mięśni.
Było to tak absurdalne, że przez chwilę podejrzewałem, że jeszcze śnię.

Wstałem. Usiadłem na łóżku.
Zrobiłem pierwszy krok — potem drugi.
I wtedy pomyślałem: „To będzie dobry dzień.”

Humor dopisywał.
Nawet Adam zauważył, że jestem bardziej rozmowny niż wczoraj.
Zaczęliśmy planować kolejne kilometry, trasę, miejsce postoju — jakby wrócił jakiś rytm, jakby chaos poprzedniego dnia został w końcu ujarzmiony.

Ale w tym wszystkim… pojawił się znak.
Niewielki ból, którego nie sposób było zignorować.

Prawe kolano.

To kolano, które znałem aż za dobrze.
Jeszcze z czasów, kiedy zanim zostałem długodystansowcem, byłem piłkarzem amatorem-mega amatorem.
Kiedy adrenalina meczu była wszystkim, a kontuzja — nieprzyjemnym skutkiem ubocznym.
To właśnie wtedy — jeden źle postawiony krok, jedno starcie — i skończyło się zabiegiem artroskopii.
Wycięcie części łąkotki, brak pełnej stabilności wiązadeł-na szczęście nie zarwane.
Rehabilitacja.
I ta cicha nadzieja, że więcej się nie odezwie.

Nic z tych rzeczy, nic bardziej mylnego, tym bardziej podczas takiego biegu

I teraz, właśnie to kolano zaczęło znowu mówić.
Nie krzyczeć. Jeszcze nie.
Ale przypominało: „Jestem tu. I nie zapomnę tamtego meczu.”

Założyłem opaskę uciskową, połknąłem odpowiednią porcję leków przeciwbólowych, a potem — jakby nigdy nic — zapiąłem buty i wyszedłem z pokoju.
Nie zamierzałem się zatrzymywać.
Jeszcze nie dziś.

I choć w środku pojawił się lekki niepokój, to na zewnątrz czułem się jak nowonarodzony.
Dzień trzeci zaczynał się jak prezent.

A ja miałem zamiar go otworzyć — krok po kroku, kilometr po kilometrze.

Zacząłem na rynku w Wolbromiu.
Nie było już nocnego zmęczenia, żadnego potykania się o własne myśli.
Było światło, było słońce.
Było poczucie, że dziś — mogę przenosić góry.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułem się tak lekko.
Ból zniknął.
Głowa cicha i czysta jak niebo nad mną.
Tylko kolano przypominało co jakiś czas o swoim istnieniu, ale… nie miało już głosu decydującego.

To był dzień, w którym wszystko zdawało się sprzyjać.
Wioski jak z obrazka — malownicze, zielone, pachnące wiosną.
Dzieci machające z rowerów, starsi ludzie kiwający głowami, jakby mówili: „dobrze robisz, chłopie.”

I jeszcze ten moment — kiedy zostawiłem Małopolskę za plecami.

Na granicy województwa nie było fanfar, nie było tłumów.
Ale dla mnie to był mały osobisty triumf.
Z uśmiechem wbiegłem do Śląskiego — jakby tam czekało coś nowego, lepszego, jeszcze nieodkrytego.

 

Po 26 kilometrach biegu zatrzymaliśmy się z Adamem na krótkim postoju.
Tam czekali na mnie moi goście

Rodzina „Jajcarzy”.
Moi przyjaciele z Opola.
Krzysiek Danków, jego żona Ala, ich dwaj synowie — Franek i Antek.

Krzysiek to nie tylko przyjaciel.

To facet z misją, człowiek, który sam wygrał z rakiem jąder i nie zostawił tego doświadczenia za sobą.
Zamiast zapomnieć — zbudował z niego most do innych mężczyzn.
Założył stowarzyszenie „Masz Jaja – Idź na Badania” i od tamtej pory robi wszystko, by namawiać facetów, żeby się badali.
A ja… staram się chociaż troszeczkę w tym pomóc.

Tamtego dnia pokonali trzy godziny drogi z Opola tylko po to, żeby mi przybić piątkę.
Żeby przywieźć pyszną, gorącą zupę.
Żeby przez te kilka chwil po prostu być.

Nie trzeba było słów.( tzn oni nie potrzebowali, ponieważ ja jestem gaduła i wszystkich zagadywałem.)
Uśmiechy mówiły wszystko.
Wdzięczność, bliskość, ciepło.

Zrobiliśmy wspólne zdjęcie — takie, które nie ląduje na Instagramie, tylko zostaje w duszy.(No dobra wylądowało na Facebooku)

Pożegnaliśmy się szybko, krótko.
Oni wsiedli do samochodu, ruszyli w drogę powrotną do Opola.
A ja znowu pobiegłem przed siebie.

Wzmocniony.
Nie tylko posiłkiem.

Ale tym, co tylko człowiek od człowieka może dostać —
serdecznością bez warunków.

Około 40-go  kilometra, kiedy już myślałem, że tego dnia nic piękniejszego mnie nie spotka, na trasie pojawił się Arek Ostaszewski.

Arek to nie byle kto — założyciel naszej gdańskiej grupy biegowej „Ustaw się na bieganie w Gdańsku”. Znaliśmy się z treningów, z tras,  z wieczornych biegów  przy zbiorniku retencyjnym obok PKM Jasień. Ale tu, gdzieś w środku Polski, spotkanie z kimś „z domu” miało zupełnie inny wymiar.

Arek nie przyjechał z pustymi rękami.
Z samochodu wysiadł z uśmiechem i… pizzą.
A w drugiej ręce niósł coś, co w tamtym momencie było bardziej cenne niż jakiekolwiek jedzenie — zestaw naprawczy do nóg.

Wałki, masażery, piłeczki, bańki – cały mobilny gabinet fizjoterapii wyjęty prosto z bagażnika.

      

Nie wiem, czy to magia sprzętu, czy to jego obecność, ale po krótkich zabiegach poczułem się tak, jakby to był mój pierwszy dzień biegu.

Lekkość.
Swoboda.
Nowa energia, która wypełniła mnie od środka.

Biegliśmy razem przez las — pachnący, iglasty, cichy.
Szlak Orlich Gniazd snuł się wśród drzew, a pod nogami szumiała miękka ściółka.

Nie musieliśmy mówić wiele. Wystarczyło być.
Chwila wspólnego kroku w rytmie oddechu, kropla potu na czole, spojrzenie, w którym była wiara: dasz radę.

Pożegnaliśmy się bez wielkich słów.
Tylko krótkie: „trzymaj się” i „widzimy się na mecie”.

A ja — znów sam, ale nie samotny — biegłem dalej.
I biegło się jak nigdy.

Drogi, którymi prowadziła mnie trasa, były jak z innego świata.

Wioski, w których czas płynął jakby wolniej.
Kapliczki przy skrzyżowaniach, psy szczekające zza płotów, dzieci krzyczące z podwórek.
I to piękno Polski, które trzeba poczuć nogami i sercem, nie tylko widokiem zza szyby samochodu.

Biegłem.
Nie dla siebie.
Nie dla medalu.
Ale z poczuciem, że niesie mnie coś większego — i że z każdą kolejną osobą, która pojawia się na trasie, to „większe” staje się bardziej realne.

Choć dzień był niemal idealny — pełen słońca, wsparcia i nowych sił — wieczór przypomniał, że to wciąż kwiecień.

Ostatni jego dzień.

A jak mówi stare przysłowie: „Kwiecień-plecień, bo przeplata – trochę zimy, trochę lata” — tak i ta końcówka okazała się być nieoczekiwanym przypomnieniem, że kwiecień w Polsce, to nie jest lipiec na południu Europy

Najpierw poczułem lodowaty powiew na skroniach.
Potem chłód zaczął wpełzać pod rękawy bluzy.
W końcu sięgnął aż do palców — i wtedy wyciągnąłem z plecaka rękawiczki.

Rękawiczki, które zabrałem prawie od niechcenia. Na wszelki wypadek.

Ten „wypadek” właśnie się wydarzał.
Temperatura spadła do 1 stopnia Celsjusza, a przede mną wciąż było 10 kilometrów.
Nie takie to były już radosne kilometry jak wcześniej.
To był marsz przez lodowate powietrze, z cichym dźwiękiem oddechu i uderzeń stóp o asfalt.
Ale mimo zimna – nie czułem chłodu w środku.

Bo w sercu wciąż było ciepło.

Po wszystkim, gdy dotarliśmy do Cieletnik, z nowymi 70 kilometrami w nogach, zmęczeni, zmarznięci, ale szczęśliwi — czekało na nas coś bezcennego.

Czekało ciepło. Ludzkie ciepło.

Znów zostaliśmy ugoszczeni przez nieznajomych, którzy… już nie byli nieznajomymi.
Dowiedzieli się o naszej akcji, zadzwonili „gdzie trzeba”, otworzyli dom, przygotowali kolację, miejsce do spania, czasem ciepłe słowo, a czasem tylko spojrzenie — jedno z tych, które mówi więcej niż tysiąc słów.

To był dzień pełen życia.
Taki, po którym nie zasypiasz od razu, mimo zmęczenia.

Do łóżka wszedłem dopiero o 00:40.
Cisza w pokoju miała w sobie coś kojącego, jakby świat na chwilę przestał się spieszyć.
Nie było bólu. Nie było już zimna.
Było tylko ciepło pościeli i to dziwne uczucie, kiedy człowiek nie czuje nóg, ale czuje sens.

Leżałem przez chwilę z otwartymi oczami, wpatrzony w sufit, który powoli znikał w półmroku.
W głowie nie miałem żadnej konkretnej myśli.
Po prostu – wdzięczne milczenie.
Cisza, która mówiła wszystko.
Bo są takie chwile, gdy dziękujesz światu nie słowami, tylko oddechem.

I właśnie w takim oddechu — spokojnym, równym, cichym —
odpłynąłem w sen.

2 Responses to Z Zakopanego do Gdańska, by pomóc – bieg dla życia, zdrowia i nadziei (część 1)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *