Pierwszy półmaraton
Pierwszy bieg, wielkie emocje i kolarska pielucha
22 kwietnia 2018, Augsburg.
Dzień, który pamiętam do dziś, choć minęło już kilka lat. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ta data – ten bieg – będą dla mnie czymś więcej niż tylko zawodami. To był moment przełomowy. Jeden z tych, które zostają w człowieku na zawsze.
Pracowałem wtedy na kontrakcie w Bawarii, pracowałem ciężko fizycznie, po 12 godzin dziennie. Zawody? To był mój oddech. Mój bunt przeciwko rutynie. Przeciwko temu, co stałe i przewidywalne.
Pojechałem tam z kolegami z pracy, Piotrek, Tomek i Darek. Kibicowali mi, śmiali się razem ze mną, wspierali. Ale to, co działo się we mnie, było dużo głębsze.
😅 Kolarskie spodenki – pierwszy błąd dnia
Zanim jeszcze padł strzał startera, zaliczyłem klasyczną wpadkę. W ferworze pakowania, zestresowany przed pierwszym tak poważnym biegiem, wrzuciłem do torby… kolarskie spodenki z pieluchą.
Tak – miałem pobiec w półmaratonie w gatkach, które mają wszytą specjalną wkładkę chroniącą tyłek od wąskiego kolarskiego siodełka.
Stałem przy aucie, patrzyłem na siebie i śmiałem się przez łzy.
Ale nie było odwrotu. Powiedziałem sobie tylko jedno:
„Nie odpuszczasz. Nigdy.”
🔥 Słońce, ambicja i gorąca głowa
Temperatura tego dnia przekroczyła 20°C już w cieniu, a w słońcu było zdecydowanie cieplej. No cóż…. na trasie nie było zbyt wiele cienia, rozgrzany asfalt i prażące słońce dawały się we znaki z każdym krokiem coraz bardziej. Niebo było czyste jak umyte okna na Wielkanoc – ani jednej chmury, zero wiatru. Po prostu piekarnik.
A ja? Ruszyłem jak w amoku. Z głową pełną ambicji, bo kilka tygodni wcześniej mój kumpel, z którym wychowaliśmy się na jednaj ulicy w mojej ukochanej Oliwie, Łukasz Szulc przebiegł półmaraton w 1:38 h. I ja – dumny, uparty, z ogniem w oczach – pomyślałem: „Muszę być szybszy”.
To nie była strategia. To było ego.
Trasa prowadziła przez odsłonięte tereny. Słońce prażyło z góry, asfalt oddawał żar od dołu – czułem, że gotuję się od środka.
🧱 Ściana. Ta prawdziwa.
Po około piętnastym kilometrze zaczęła się walka.
Wszystko zaczęło mnie boleć. Ciało się buntowało, oddech był płytki, a kolarska „pielucha” zaczęła uwierać jak nigdy wcześniej. Tempo spadało. Nogi stawały się coraz cięższe.
„Po co Ci to było?”
„Zwolnij, nie musisz biec, możesz iść, zrób sobie przerwę.”
„wysikaj się……gdziekolwiek.”
W głowie kłębiły się myśli. Głos rozsądku próbował mnie zatrzymać. Ale gdzieś głęboko – tam, gdzie jest to, co prawdziwe – miałem inną odpowiedź:
„Biegniesz dalej.”
I biegłem.
Człapałem.
Ale nie przestawałem.
🏁 Meta – czyli mega duma i pierwszy przełom
Dobiegłem z czasem 1:49 h
Nie pokonałem Łukasza.
Nie pobiłem żadnych rekordów. Chociaż samo ukończenie tego biegu było dla mnie rekordem – rekordem oficjalnym.
Ale pobiłem siebie. Tego gościa sprzed roku, który nawet nie myślał, że kiedykolwiek w życiu wystartuje w półmaratonie.
Byłem dumny jak nigdy wcześniej.
Patrzyłem w niebo, spocony, wycieńczony, ale szczęśliwy.
I w sercu zrodziła się nowa myśl:
„Na maratonie już nie popełnię tych błędów. Tam pokażę, na co mnie stać i…….. będę miał lepszy czas niż Łukasz”.

