Z Zakopanego do Gdańska, by pomóc – bieg dla życia, zdrowia i nadziei (część 4)
Dzień 10 — Słońce, śmiech i soczysta żółć rzepaku
Lisewo. Niewielka miejscowość, która o poranku pachniała kawą, świeżym chlebem i… nadzieją. Dziesiąty dzień biegu rozpoczynałem w otoczeniu ludzi, których widok od razu podnosił morale. Przywitali mnie biegacze z Lisewa – roześmiani, gotowi na trasę, na przygodę, na kilka wspólnych kilometrów.
Wśród nich był Anży – ultra biegacz z Grudziądza. Człowiek z tych, którzy nie pytają “czy dasz radę?”, tylko po prostu są obok, milczą, kiedy trzeba, żartują, gdy się da, i biegną z Tobą, bo czują, że bieg to coś więcej niż sport. To wspólnota. Braterstwo. Głupawka po piętnastym kilometrze i filozoficzne rozkminy po trzydziestym.
Pogoda? Cudowna. Tak cudowna, że aż trudno było w to uwierzyć. Słońce malowało świat złotem, ciepły wiosenny wiatr głaskał policzki, a ja — wypoczęty po zabiegach w klinice — miałem w sobie świeżość, której nie spodziewałbym się po dziewięciu dniach biegu.
Biegliśmy spokojnie. Śmialiśmy się, żartowaliśmy, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. To był dzień, w którym świat jakby wziął głęboki wdech i westchnął szczęściem.
Po około 12 kilometrach zostałem już tylko z Anżym — wiernym jak cień i pogodnym jak wiosenny poranek. Zdecydował, że pobiegnie ze mną do końca dzisiejszego etapu, aż do Nowego.
Po drodze mijaliśmy te wszystkie malownicze wioski, które wiosna przystroiła jak pannę młodą w dniu ślubu. A rzepak! Ten rzepak to była czysta poezja w kolorze soczystej żółci. Kto jeździ na rowerze ten wie, że nie da się przejechać obok rzepaku bez zrobienia zdjęcia — a kto biegnie, ten chłonie ten widok całym sobą. Zresztą, my też nie omieszkaliśmy się zatrzymać na krótką fotopamiątkę.
Po około dwudziestu pięciu kilometrach — dołączyła do nas przesympatyczna para biegaczy, których energia pasowała do dnia jak oliwki do pizzy. Zdecydowali, że też zostaną z nami do końca trasy. W czwórkę biegło się jeszcze lepiej. Czas mijał, nogi pracowały, ale serce było lekkie jak balonik na wietrze.
W Grudziądzu zrobiliśmy sobie przerwę obiadową. Weszliśmy do restauracji, zamówiliśmy pizzę i po kufelku bezalkoholowego piwa — i nagle, świat stał się jeszcze piękniejszy. Nic tak nie podnosi ducha jak cienkie ciasto, ciągnący się ser i świadomość, że właśnie dajesz z siebie wszystko… ale z uśmiechem.
To był piękny dzień. Jeden z tych, które pamięta się długo nie dlatego, że coś bolało, ale dlatego, że wszystko grało — pogoda, towarzystwo, rozmowy, widoki… nawet pizza miała idealnie przypieczone brzegi.
A wiecie co? Po dziesięciu dniach i ponad 580 kilometrach przebytych nogami, najważniejsze było to, że serce wciąż biegło pierwsze.
Z pełnymi brzuchami i uśmiechami na twarzach, ruszyliśmy dalej przez Grudziądz. Czekał na nas most — nie byle jaki. Most imienia Bronisława Malinowskiego. Najdłuższy drogowo-kolejowy most w Polsce, mający około 1100 metrów długości. Monumentalna konstrukcja, która robi wrażenie nie tylko rozmiarem, ale też… historią.
Gdy wbiegliśmy na niego, zapadła cisza. Zupełnie jakby ten most miał w sobie jakąś powagę. Nie tylko dlatego, że rozciągał się majestatycznie nad wodą, ale dlatego, kogo imię nosił.
Bronisław Malinowski. Człowiek, który biegał jakby grawitacja go nie dotyczyła. Lekkoatleta, średnio- i długodystansowiec, mistrz Europy, srebrny i złoty medalista olimpijski. Ikona polskiego biegania. Inspiracja dla takich jak ja. Dla nas wszystkich, którzy wiedzą, że każdy kilometr to więcej niż liczba.
I ten wielki człowiek… zginął właśnie tutaj. Na tym moście. W tragicznym wypadku samochodowym. Miał zaledwie 30 lat. Życie, które mogło jeszcze inspirować przez dekady, zgasło w mgnieniu oka.
Przebiegając przez ten most, nie dało się nie poczuć wzruszenia. Czułem jakby duch Bronka biegł gdzieś obok nas. Nie jako cień tragedii, ale jako obecność. Jakby chciał powiedzieć: „Biegnijcie dalej. Póki możecie. Póki macie siłę. Póki macie marzenia”.
Na końcu mostu znów się roześmialiśmy, bo życie – mimo wszystko – toczy się dalej. Ale ten moment… te kilkaset metrów, to było coś więcej niż etap biegu. To był hołd.
W doskonałym nastroju, choć już nieco zmęczeni, dobiegliśmy do Nowego. Tego dnia było “tylko” 46 kilometrów — słowo “tylko” zyskało nowe znaczenie po ponad tygodniu codziennego biegania. Ale to był dobry dzień. Spokojny, słoneczny, pełen śmiechu i wzruszeń.
Okazało się, że dziewczyna, która z nami biegła, przebiegła 21 kilometrów – i był to jej rekord życiowy! Kiedy minęliśmy ten magiczny punkt, widziałem w jej oczach niedowierzanie, potem uśmiech, a na końcu łzy szczęścia. Takie chwile zostają w sercu na zawsze.
A w Nowem czekał ktoś wyjątkowy. Pan Andrzej – tata Adama, którego nigdy wcześniej nie miałem okazji poznać osobiście, a który przez cały ten czas był z nami — jak cień, jak opiekun z oddali. Wreszcie mogłem uścisnąć dłoń człowieka, którego historia budzi mój głęboki szacunek.
Nie dlatego, że wychował Adama – choć to też piękne – ale dlatego, że to człowiek, który w trudnych czasach miał odwagę stanąć po stronie prawdy i wolności. Człowiek, który walczył z komunistycznym aparatem ucisku, z narażeniem siebie i swojej rodziny. Dziś takich ludzi nazywamy bohaterami — i słusznie. Bo dzięki nim możemy dziś żyć w kraju, który choć nieidealny, jest wolny.
Pan Andrzej nie szukał poklasku. Stał gdzieś z boku, z charakterystyczną powściągliwością ludzi, którzy naprawdę zrobili coś wielkiego. Ale jego obecność — cicha, ale mocna — była dla mnie czymś poruszającym. Czułem się zaszczycony, że mogłem go poznać.
I jakby tego było mało… tej nocy także nie spaliśmy w samochodzie. Gdzieżby tam! Nocleg – a jakże – załatwił pan Andrzej. I to nie byle jaki.
Trafiliśmy do leśniczówki, głęboko w środku lasu, kilka kilometrów od Nowego. Cisza była tam tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Pojechaliśmy tam we trzech: ja, Adam i jego tata. Wieczór spędziliśmy przy rozmowach, które zostaną ze mną na zawsze.
Słuchałem opowieści pana Andrzeja z otwartymi ustami. Jako pasjonat historii czułem się, jakby czas się zatrzymał. Siedzieliśmy długo, a każda historia była jak mały film. Niektóre smutne, niektóre pełne nadziei, wszystkie – prawdziwe i potrzebne.
To był jeden z najpiękniejszych noclegów podczas całej trasy. W sercu lasu, w prawdzie, ciszy i z dobrymi ludźmi obok. Późno wieczorem pożegnaliśmy się z panem Andrzejem, który ruszył w drogę powrotną do Gdańska. A my poszliśmy spać – wdzięczni, wyciszeni, z głowami pełnymi myśli.
I znów – zasnąłem z poczuciem, że jestem dokładnie tam, gdzie powinienem być.
Dzień 11 – Pomorskie, witaj w domu
Poranek był bajeczny. Nie, naprawdę — jakby ktoś go zaprojektował specjalnie dla mnie. Słońce świeciło jak złote reflektory, powietrze było rześkie, ale nie zimne, a ja czułem się, jakby wszystko miało dziś iść gładko. Może to przyzwyczajenie, może adrenalina, może po prostu świadomość, że finał był już niedaleko.
Wystartowałem z Nowego w stronę Tczewa. Biegło się lekko. Na głowie miałem białą czapkę z daszkiem, na plecach plecak z bukłakiem 2 litry, w którym chlupała moja życiodajna poranna herbatka… albo coś bardzo podobnego. Po tylu dniach biegu człowiek zaczyna mieć relację niemal duchową z własnym systemem nawodnienia.
I nagle — jest.
Znak.
Ten znak.
Wielki, biały, wyraźny.
„WOJEWÓDZTWO POMORSKIE.”
Zatrzymałem się na chwilę, spojrzałem na niego z mieszaniną wzruszenia i dumy.
To tutaj. Granica. Witaj, moje Pomorskie.
I wtedy… jak z filmu.
Tuż obok znaku, dokładnie na granicy województwa, stał ON.
Policjant. Na motorze.
Ale nie byle jakim — potężnym, błyszczącym BMW, które wyglądało jakby mogło wystartować w jakimś wyścigu i wygrać. Mundur elegancki, postawa jak z plakatu rekrutacyjnego. Spojrzał na mnie i powiedział z uśmiechem:
— To pan biegnie z Zakopanego do Gdańska?
— Tak jest — odpowiedziałem, nie kryjąc radości.
— No to prowadzę.
I ruszyliśmy.
Ja na nogach, on na motorze.
Ja z czapką, plecakiem i dwoma litrami napoju, on z kogutami, radiem i zawodowym refleksem. Czułem się, jakbym był głównym bohaterem wielkiej misji, bo przecież to była misja — bieg dla Nikosia i po to, żeby mężczyźni zaczęli się badać.
Tytuł tej historii był jasny:
Pomoc dla dziecka i walka o zdrowie facetów.
I to właśnie dlatego pomorska policja zdecydowała się mi pomóc i eskortować mnie aż do Gdańska.
To był nie tylko zaszczyt, to było poruszające.
Byłem w swoim województwie. Byłem coraz bliżej domu.
Biegliśmy razem już kilka kilometrów, ja swoim równym krokiem, on tuż obok mnie, majestatycznie na swoim motorze. Mateusz, bo tak miał na imię mój policyjny anioł stróż, nagle zasygnalizował:
— Biegnij dalej, muszę zadzwonić. Zaraz cię dogonię.
Skinąłem głową i nie przerywając rytmu, pomyślałem: „No dobra, pewnie meldunek do centrali, standard.”
Ale po dwóch minutach znowu był przy mnie, jakby teleportował się z powrotem z policyjnej stacji kosmicznej. Zatrzymał się i rzucił z uśmiechem, w którym było coś więcej niż służbowy entuzjazm:
— Słuchaj, moja żona pracuje w Zamku Gniew. To hotel. Załatwiłem nam obiad.
Zamek Gniew. Tak, ZAMEK.
Nie bar. Nie stacja benzynowa. Zamek.
— Musimy tylko zjechać jakieś trzy kilometry z trasy — dodał lekko, jakby mówił, że po drodze zabierzemy jeszcze bułki z piekarni.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Przez głowę przeszła mi myśl: „Hotel w zamku? To chyba nie jest miejsce dla takich jak ja — człowieka, który przez ostatnie 10 dni pachnie jakby spał w lesie (bo czasami spał) i żywił się batonami i izotonikiem.”
Ale wtedy przypomniałem sobie jedno: tego dnia byłem tam mile widziany.
Dla mnie, dla Adama, i dla Mateusza — ten zamek stał otworem.
I wiesz co?
Nie tylko jedzenie było wyśmienite.
To był taki moment, w którym życie mówi:
„Dobrze ci idzie. Zasłużyłeś. Siadaj, zjedz. To jeszcze nie meta, ale jesteś już bardzo blisko.”
A ja usiadłem.
W zamku.
W białej czapce z daszkiem.
Z plecakiem i potem wciąż na plecach.
I czułem się jak książę — książę asfaltu, błota, zmęczenia i wiary.
Po obiedzie — królewskim — ruszyliśmy dalej w drogę. Ciało dostało paliwo, dusza dostała chwilę wytchnienia, a nogi… no cóż, nogi miały do roboty jeszcze sporo.
Biegłem z bandażami na kostkach — zresztą zrosły się już ze mną na tyle, że zaczynały wyglądać jak część stroju. Kolano? Ciekawa sprawa. Opaska zniknęła. Już jej nie potrzebowałem. Nie wiem, może kolano uznało, że “dobra, nie wygram z nim, niech już biegnie.” A może po prostu samo się poddało w tej nierównej walce z moją upartością. Tak czy siak, biegłem luźniej, lżej, bardziej „ja”.
Obrazek, który malował się na drodze, był absolutnie filmowy:
Facet w białej czapce z daszkiem, z plecakiem, bandażami na kostkach i spoconą koszulką — biegnie z determinacją przez pomorskie drogi. A za nim, w pełnym umundurowaniu, ze śmigającymi kogutami, jedzie na masywnym motocyklu policyjnym funkcjonariusz. Mateusz — rycerz XXI wieku.
Zastanawiałem się wtedy, co muszą myśleć kierowcy, którzy nas mijali?
— „Uciekł?!”
— „To chyba jakiś VIP z protezą kolana.”
— „A może biegnie w proteście przeciwko cenom paliwa?”
Ktoś musiał pomyśleć, że to jakaś dziwna wersja eskorty — może ochroniarz najwolniejszego ministra świata. Ale większość pewnie robiła to, co ja robiłbym na ich miejscu: patrzyli, kiwali głowami z niedowierzaniem i może… uśmiechali się z szacunkiem.
A ja biegłem. Biegłem dla Nikosia. Dla siebie. Dla tych wszystkich facetów, którzy powinni się badać. Biegłem, bo ten bieg był już większy ode mnie.
Dobiegłem do Tczewa — zmęczony, ale szczęśliwy. Serce pełne, ciało nadgryzione, ale wciąż w biegu, a głowa? Głowa już prawie w Gdańsku.
Tym razem to ja byłem organizatorem noclegu. Tak, proszę państwa, to ja coś załatwiłem! Nocowaliśmy u mojej siostrzenicy Pauliny i jej męża Maćka —
cudownych ludzi, którzy przyjęli nas jak rodzinę. No, bo w sumie… są rodziną. Ale wiecie, o co chodzi. Ciepły dom, normalne łóżko, herbata w kubku, a nie w plastikowej butelce. Człowiek zaczyna wierzyć, że życie może być piękne.
Ale zanim padłem na kanapę jak żołnierz po bitwie, towarzyszył mi jeszcze Mateusz. Tak, ten sam Mateusz — policjant, który tego dnia stał się czymś więcej niż funkcjonariuszem. On był tarczą, wsparciem i kumplem w jednej osobie. Eskortował mnie jakbym był prezydentem… tylko bardziej spoconym i z bandażami.
Kilka słów o nim — i piszę to z pełną odpowiedzialnością:
Mateusz to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.
Fantastyczny facet. Policjant z powołania, z sercem większym niż silnik jego motocykla. Taki, z którym człowiek czuje się bezpieczny, ale też swobodny. Taki, który nie tylko przestrzega przepisów, ale rozumie ludzi. I pomaga, bo chce, nie dlatego, że musi.
Gdyby wszyscy funkcjonariusze byli tacy jak Mateusz — uprzejmi, empatyczni, zaangażowani — to Polska miałaby nie tylko jedną z najlepszych, ale i najcieplejszych policji na świecie. (Nie ujmując nic innym, naprawdę!)
Tego wieczora nie musiałem niczego analizować. Po prostu byłem wdzięczny. Za bieg, za ludzi, za wsparcie, za Paulinę, za Maćka, i za to, że życie wciąż potrafi zaskakiwać — i to pięknie.
Ponieważ cały czas poruszaliśmy się jeszcze po terenie objętym jurysdykcją Mateusza, ustaliliśmy wspólnie, że to nie koniec naszej wspólnej przygody. Następnego dnia mieliśmy się spotkać… gdzieżby indziej, jeśli nie pod McDonald’sem. Klasyka podróżniczej logistyki XXI wieku.
Tam właśnie mieliśmy rozpocząć kolejny etap drogi – z nową energią, z tym samym wspaniałym kompanem na motorze i z marzeniem, które coraz wyraźniej majaczyło już na horyzoncie. Gdańsk był coraz bliżej.
Dzień 12. Ostatni dzień.
Ostatni dzień biegu z Zakopanego do Gdańska.
Ostatni dzień najdłuższej i najbardziej wymagającej sportowej przygody w moim życiu.
Obudziłem się w Tczewie — nie w aucie, nie w przypadkowym motelu, ale w domu rodziny, u mojej siostrzenicy Pauliny i jej męża Maćka. Już to wystarczyło, by poczuć, że jestem blisko. Bardzo blisko.
A potem przyszedł moment, na który czekałem: spotkanie z Mateuszem, moim policyjnym aniołem stróżem na motorze, pod umówionym wcześniej McDonald’sem. Bez zbędnych ceremonii — szybki uśmiech, cześć, wzrok porozumienia — i ruszyliśmy.
Każdy kilometr tego dnia był na wagę złota. Każdy krok zbliżał mnie do domu, do morza, do Gdańska. Do końca tej szalonej misji, która zaczęła się u stóp Tatr, a kończyła w sercu Pomorza.
Na plecach miałem mój wysłużony plecak z bukłakiem, na głowie czapkę z daszkiem. Na twarzy — trochę zmęczenia, dużo wzruszenia i pełne skupienie. Kostki nadal owinięte bandażami, ale kolano… odpuściło. Zupełnie jakby zrozumiało, że nie ma sensu walczyć. Że przegrana była nieunikniona.
Ten dzień był najkrótszy ze wszystkich — mniej niż 40 kilometrów. Ale za to najbardziej symboliczny.
To już nie był tylko bieg. To była ostatnia prosta do spełnienia marzenia, które kiedyś wydawało się szalone nawet mnie samemu.
W Pszczółkach — tak, ta nazwa naprawdę istnieje i pasuje tu jak ulał — skończyła się jurysdykcja Mateusza. Zjechał na bok, zszedł z motoru, podszedł, uścisnął mnie mocno i powiedział:
— Dalej już nie mogę. Ale lepszego przekazania pałeczki nie mogłem sobie wymarzyć.
I wtedy na horyzoncie pojawiła się ona — policjantka o imieniu tak wyjątkowym, że aż trudno uwierzyć, że to nie pseudonim z filmu sensacyjnego albo… bajki: Delfina.
Tak, Delfina.
I muszę przyznać, że imię pasowało do niej idealnie. Zjawiskowa, uśmiechnięta, pewna siebie i z takim spokojem, że gdyby wokół wybuchł pożar — to i tak prowadziłaby mnie przez płomienie z tym samym opanowaniem. jak scena z filmu „Przeminęło z wiatrem”.
Mateusz przekazał mnie Delfinie z pełnym zaufaniem. A ona? Nawet nie mrugnęła. Wsiadła na motor, włączyła koguty i ruszyliśmy dalej.
Ja, biegnący w kierunku domu.
Ona, czuwająca jak cień.
W ciszy i w słońcu, które jakby wiedziało, że nie wolno dziś padać.
To był krótki etap. Ale serce waliło jak przy maratonie. Bo wiedziałem, że następny przystanek… to już Gdańsk.
W Pruszczu, a właściwie — w Pruszczu Gdańskim, bo tu każde słowo już miało znaczenie — czekali na mnie przyjaciele na rowerach. I nie byli to przypadkowi rowerzyści, tylko moi sprawdzeni kompani z asfaltowych szlaków: Monika, Remik i Emil.
Znamy się od kilku lat i wspólnie przejechaliśmy niejedną setkę, a nawet półtorej setki — dosłownie! Nasze rowerowe wyprawy po 150 km to dla nas nie tylko sport, ale i powód, żeby gadać, śmiać się, zjeść coś po drodze i udawać, że ten wiatr w twarz to czysta przyjemność.
I teraz oni byli tu — nie na rowerowej trasie, tylko na finiszu mojego życiowego biegu.
Zobaczyłem ich z daleka — uśmiechnięci, gotowi, tak samo jak wtedy, gdy umawiamy się na spontaniczną trasę. Ich obecność w tym momencie była jak domowy obiad po tygodniu w podróży. Serce podskoczyło mi do gardła. Nie musieli mówić ani słowa — wiedziałem, że są tu dla mnie, że dziś wszyscy razem pojedziemy do Gdańska. Oni na dwóch kółkach, ja — na nogach, zmęczony, ale szczęśliwy.
Wtedy naprawdę poczułem, że jestem już u siebie.
Po jakimś czasie — nie wiem, ile to było dokładnie kilometrów, może jeden, może pięć, a może wieczność — ukazał się znak. Ten znak. Biały napis na zielonym tle. „GDAŃSK”.
Zatrzymałem się na moment.
Gdańsk. Mój najukochańszy Gdańsk. Miasto, do którego biegłem przez dwanaście dni, dzień po dniu, krok po kroku, z każdym bólem, z każdą łzą i każdym uśmiechem. W tym prostym napisie mieściło się wszystko — cała moja droga z Zakopanego, wszystkie noce, upały, deszcze, śmiechy i zwątpienia.
Ale to nie był tylko koniec biegu. To było wejście do miasta, które kocham najbardziej na świecie.
Bo Gdańsk to dla mnie definicja miłości. Kocham to miasto pełnym sercem. Kocham jego ulice, zapach powietrza nad Motławą, wiatr znad zatoki, jego historię i teraźniejszość. Moje dzieci kocham najbardziej na świecie, bezdyskusyjnie. Ale Gdańsk kocham najmocniej, jak tylko można kochać jakieś miejsce. I nic tego nie zmieni.
Ten zielony znak nie był metą. Był obietnicą. Biegłem dalej, bo moją prawdziwą linią końcową było molo w Brzeźnie — punkt, który wyznaczyliśmy sobie na początku całej tej misji. Tam miałem dotrzeć. Tam wszystko miało się dopełnić.
Więc ruszyłem dalej. Głową już prawie byłem na mecie. Nogi — jeszcze musiały trochę popracować. Ale w sercu miałem już dom.
W Gdańsku — a właściwie, jak my gdańszczanie mówimy, „w Gdańsku” to znaczy już w centrum, bo przecież możesz być we Wrzeszczu, w Oliwie, na Zaspie, ale dopiero gdy jedziesz „do Gdańska”, to znaczy, że kierujesz się do serca miasta — dołączyli do mnie kolejni towarzysze tej ostatniej, wyjątkowej drogi.
Pierwsza pojawiła się Ola Śnieg — fantastyczna biegaczka i profesor z tytułem, ale bez cienia wyniosłości. Skromna, pełna energii, z uśmiechem, który niósł lepiej niż najlepszy izotonik. Taka osoba, z którą nie sposób nie biec szybciej, lżej i z radością.
A potem… potem było już tylko piękniej. Dołączali kolejni — na rowerach, biegiem, w oczach i radością w sercu. Wszyscy ci ludzie, których wciągnęła ta historia, ta trasa, ten sens.
Miasto mnie przyjmowało. Krok po kroku, ulica po ulicy, wśród znajomych twarzy i tych dopiero poznanych, Gdańsk mnie obejmował ramionami swoich mieszkańców.
Jeszcze tylko kawałek…
Biegliśmy Wałami Jagiellońskimi, obok Huciska, obok Dworca Głównego, przez Błędnik — ten zakręcony most, który dla każdego gdańszczanina ma swój własny rytm i tempo. Wbiegliśmy na Aleję Zwycięstwa, a wtedy zaczęła się prawdziwa parada serc i nóg.
Dołączali do nas kolejni biegacze z naszej grupy „Ustaw się na bieganie w Gdańsku” — znajome twarze, znajome kroki, znajome śmiechy, które dodawały otuchy bardziej niż jakikolwiek baton energetyczny. Ludzie w samochodach może się lekko denerwowali, może klęli pod nosem, że zajmujemy pas ruchu, ale nikt z nas nie zwracał na to uwagi. Bo my biegliśmy z serca — z Zakopanego. I teraz to serce miało dobiec na plażę.
Koło Opery Bałtyckiej skręciliśmy w prawo w Hallera. Ta ulica już nie zostawiała miejsca na domysły — prowadziła prosto do Brzeźna, do morza, do mety. Ostatnie trzy kilometry… dwa… jeden…
Jesteśmy na nadmorskim pasie. Powietrze inne. Zapach morza. Ptaki, wiatr, piasek w oddali. I ten moment, kiedy skręciliśmy w lewo, na ostatnie 300 metrów, prosto na molo w Brzeźnie.
Delfina, policjantka o imieniu tak pięknym i niecodziennym, jak ten moment, włączała co chwila sygnał dźwiękowy w swoim policyjnym motocyklu BMW, żeby wszystkim oznajmić:
„To koniec! To właśnie ten moment! To meta 12-dniowego biegu z Zakopanego do Gdańska!”
Bieg, który był wszystkim — piękny, trudny, emocjonalny, niezapomniany.
Bieg, o którym będę opowiadać dzieciom. I — mam nadzieję — kiedyś wnukom.
Bieg, który nie zmienił świata, ale zmienił mnie.
A na mecie… na mecie czekali Ci, którzy są najbliżej serca.
Moja rodzina, moi bliscy, moje wszystko.
Była tam ciocia Eleonora, ale wszyscy mówimy na nią Losia, nasza ukochana głowa rodu Hahn, ponad 80 lat, z balkonikiem, ale była, bo obiecała, że będzie.
Był wujek Grzegorz z cudowną Gabrysią, którzy byli już ze mną w Lisewie.
I była moja najukochańsza siostra Aneta z mężem Darkiem — uśmiechnięci, wzruszeni, dumni.
W tamtym momencie wszystko było na swoim miejscu.
Biegłem do tego przez dwanaście dni, a może przez całe życie.
Wystrzelił szampan. Piana wzbiła się w powietrze jak radość, która nie mieściła się już w ciele. Były gratulacje — mocne uściski dłoni, okrzyki, brawa. Były też łzy wzruszenia. Bo jak inaczej zakończyć coś tak wielkiego, jeśli nie łzami?
Ale wśród tych wszystkich pięknych chwil była jedna, która została we mnie na zawsze. Moja siostra.
Czasem się nie dogadujemy. Jak to rodzeństwo — słowa potrafią iskrzyć, a charaktery czasem się zderzają. Ale kochamy się tak bardzo, że nie potrafię tej miłości ubrać w słowa. Nie ma takich, które by to oddały.
I właśnie ta siostra, w tym najważniejszym momencie, wręczyła mi bukiet róż. Pięknych, dumnych róż — takich, jak ten dzień, jak ten bieg, jak nasza relacja.
Bo kiedy kobieta daje mężczyźnie kwiaty… to nie jest zwykły gest.
To znak szacunku. To symbol czegoś głębokiego i prawdziwego. To coś, czego nie da się kupić ani zaplanować.
To był jej sposób na powiedzenie: „Jestem z ciebie dumna”.
A ja poczułem, że dostałem coś więcej niż róże.
Dostałem miłość — w jej najpiękniejszej, bezwarunkowej formie.
Tak właśnie zakończył się ten bieg.
Bieg niezwykły. Bieg przez cały kraj, przez zmęczenie, przez deszcz, przez ból, przez wzruszenia, przez setki rozmów i tysiące kroków.
Bieg, który miał sens.
Bieg, dzięki któremu udało się zebrać równe 10 tysięcy złotych na rehabilitację dzielnego Nikosia — małego wojownika, który też każdego dnia biegnie. Może nie nogami, ale sercem.
A czy ten bieg zmotywował jakiegoś mężczyznę, żeby w końcu pójść do urologa i zadbać o siebie?
Nie wiem.
Niech każdy z panów sam sobie na to odpowie.
Ale jeśli choć jeden z nich zrobił to dzięki tej historii — to było warto.
Każdy kilometr był tego wart.
Ten bieg pokazał mi o mnie coś, co zostanie ze mną do końca życia:
że mogę zdecydowanie więcej, niż kiedykolwiek myślałem, że mogę.
Że granice, które widziałem wcześniej, były tylko w mojej głowie.
Że wytrzymałość to nie tylko mięśnie i płuca, ale przede wszystkim serce i upór.
Pokazał mi, że jestem silniejszy, niż przypuszczałem — nie dlatego, że biegłem prawie 700 kilometrów a dokładnie to 676 km, ale dlatego, że nie przestałem, gdy było ciężko.
A co ten bieg pokazał o nas, jako społeczeństwie?
Że mimo że jesteśmy dziś mocno podzieleni — czasem aż do bólu — jak ci dobrze znani Kargul i Pawlak, co przez płot się kłócili i rzucali sierpem,
to gdy przychodzi potrzeba, potrafimy się zjednoczyć.
Potrafimy być razem.
I wtedy jesteśmy najpiękniejszym narodem na świecie.
Z sercem na dłoni, z uśmiechem, z pomocą, z wiarą w drugiego człowieka.
I za to wszystko — za ten bieg, za ludzi, za każde „dasz radę”, za każdy gest —
dziękuję. Z całego serca.
PODSUMOWANIE
Z Zakopanego do Gdańska — dwanaście dni, setki kilometrów, litry potu, kilka łez, mnóstwo śmiechu i jeszcze więcej serca. Bieg, który miał swój tytuł i cel: pomoc Nikosiowi w walce o sprawność i walka o męską odwagę… nie tylko tę na trasie, ale w gabinecie u urologa. Wyruszyłem w drogę jako facet z planem i bukłakiem na plecach, wróciłem jako ktoś, kto już wie, że granice naprawdę istnieją głównie w głowie. Pokonałem górskie podbiegi, małopolskie deszcze, kujawskie zimno, pomorskie słońce i… samego siebie.
Spotkałem dziesiątki ludzi, którzy dali mi coś więcej niż chwilę towarzystwa — dali mi wiarę. Wiarę w nas jako społeczeństwo. Bo choć polityka dzieli, jak Kargula od Pawlaka, to dobro ma cudowną moc łączenia. Ktoś dał schronienie, ktoś posiłek, ktoś po prostu uśmiech albo przybił piątkę na trasie. Biegłem często w samotności, ale nigdy sam. Obok mnie — choć czasem tylko w myślach — byli wszyscy ci, którzy kibicowali, modlili się, jechali, biegli, organizowali, pomagali, wspierali.
Wiedziałem, że dobiegnę, choć nie wiedziałem jak. Miałem dni euforii, miałem dni, kiedy tylko upór trzymał mnie w ruchu. Kolana bolały, paznokcie odchodziły, ale serce pchało dalej. To był bieg, który pokazał mi, że mogę więcej, niż mi się wydawało. Że gdy ciało krzyczy „dość”, dusza potrafi szepnąć „jeszcze trochę”. I że ta szczypta szaleństwa, z którą wyruszyłem z Gubałówki, była dokładnie tym, czego było trzeba.
Dotarłem do mojego ukochanego Gdańska. Miejsca, które kocham tak mocno, jak tylko można kochać jakiekolwiek miejsce na świecie. Do mola w Brzeźnie, gdzie czekali najbliżsi. Gdzie były łzy, szampan, róże od siostry i coś, czego nie da się kupić — poczucie sensu.
Ten bieg się skończył. Ale ja wiem, że będzie we mnie biegł jeszcze długo. Bo kiedy raz poczujesz, że możesz zmieniać świat — choćby tylko kilku osobom na raz — to już nie chcesz przestać.


















