Najpiękniejsza przygoda w życiu

                     Na początku 2024 roku zadzwonił do mnie Tomek Galiński – człowiek, którego nie da się nie lubić. Fantastyczny facet z ogromnym sercem, organizator wielu imprez sportowych, w tym mojego ulubionego Nocnego Duathlonu na terenie Portu Lotniczego w Gdańsku. Wtedy – gdy do mnie zadzwonił – byliśmy dobrymi znajomymi – ale dziś ? – Dziś jesteśmy przyjaciółmi. Tomek zapytał mnie wtedy krótko:

– Jacek, a może masz ochotę wziąć udział w czymś wyjątkowym?
– Jasne, mów!
– Chcemy przepłynąć Wisłę smoczą łodzią – z Krakowa do Gdańska. Jesteś?

Nie musiałem się długo zastanawiać. Choć wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to będzie najpiękniejsza przygoda mojego życia.

Jakim trzeba być szczęściarzem…

Jeszcze długo po tej rozmowie nie mogłem uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. Jakim trzeba być szczęściarzem, żeby dostać zaproszenie do udziału w czymś tak wielkim i pięknym? 8 dni wiosłowania po Wiśle, razem z  zawodnikami z całej Polski, reprezentantami naszego kraju na mistrzostwach Europy i Świata w smoczych łodziach.

To była nie tylko sportowa przygoda. To było życiowe wyróżnienie, ogromny zaszczyt i dowód na to, że kiedy działasz z pasją – świat to zauważa i odpowiada.

Nie tylko sport. Misja. Sens. Ludzie.

Akcja „WSPÓLNIE DLA WISŁY” miała w sobie wszystko, co dla mnie ważne: ruch, wyzwanie, przesuwanie granic, ale też wartości, sens i ludzką solidarność. Naszym celem było nie tylko pokonanie setek kilometrów wiosłując dzień po dniu, ale przede wszystkim zwrócenie uwagi na potrzebę ochrony królowej polskich rzek – Wisły, na wartość natury i… na wartość wspólnoty

Nie od Krakowa. Od źródła. Od serca.

Dla większości uczestników wyprawa rozpoczęła się w Krakowie, ale dla mnie, dla Tomka i Wojtka Falkowskiego (pierwszego gdańszczanina, który zdobył Koronę Ziemi), ta przygoda zaczęła się wcześniej – od samego początku Wisły.

Wyruszyliśmy nocą z Baraniej Góry, od miejsca, gdzie Wisła ma swój symboliczny początek.

Wyobraź sobie – zupełna ciemność, czołówki na głowach i to uczucie, że właśnie rozpoczynasz wędrówkę przez Polskę, śladem rzeki, która łączy nas wszystkich

Zaczęło się w ciemności, ze źródła rzeki…

„23:36 – z tyłu szum Wisły, gęsty las i czarny szlak prowadzący na Baranią Górę” – tymi słowami Tomka rozpoczęła się nasza wyprawa. I choć nie są to słowa z jakiegoś filmu przygodowego, dla mnie brzmią jak początek pięknego snu. Bo to była właśnie taka przygoda – najpiękniejsza, jaką do tej pory przeżyłem.

9 kilometrów pod górę, w absolutnej ciemności, tylko z czołówkami na głowach. Widoczność – prawie żadna, ale zmysły wyostrzone jak nigdy. Słychać zwierzęta. W głowie pytania – czy gdzieś w pobliżu czai się niedźwiedź? Jestem z Gdańska, a w moim wyobrażeniu góry to jedno wielkie terytorium niedźwiedzi. Wyobraźnia pracuje, ale nogi też. Cel był jasny – dotrzeć do źródła Wisły.

O 1:21 w nocy stanęliśmy na szczycie Baraniej Góry. Widoków nie było – nocna ciemność zasłoniła wszystko. Ale w sercach było jasno. Symbolicznie, z największym szacunkiem, nabraliśmy próbkę wody z jej źródeł do butelki. Wisła – rzeka, którą mieliśmy przepłynąć – właśnie się dla nas zaczęła.

Zbiegliśmy na dół i o 3:15 nad ranem wsiedliśmy na rowery. Przed nami było 140 kilometrów jazdy do Krakowa. Niestety Tomek, który rozpoczął z nami ten etap, nie mógł już dalej kontynuować – organizacyjne obowiązki związane z wyprawą czekały na niego w mieście.

Z Wojtkiem jechaliśmy dalej. Wschód słońca nad Beskidami był czymś magicznym. Pomarańczowe niebo, pustka wokół i my – dwa punkty na mapie. Ale nie obyło się bez przygód – moje tylne koło w rowerze odmówiło posłuszeństwa. Musieliśmy się zatrzymać i wymienić sprzęt. To kosztowało nas sporo czasu, którego zaczynało dramatycznie brakować – w Krakowie mieliśmy być przed 10 rano.

Zmęczeni, niewyspani – na nogach od 30 godzin – ale zdeterminowani, dotarliśmy na czas. Kraków przywitał nas ciepłem, zgiełkiem i… wodą. Bo przecież to był dopiero początek pływackiej części naszej wielkiej wyprawy.

Do tej niezwykłej wyprawy przygotowywałem się w gdańskim klubie „Smoki Północy”. To właśnie tam poznałem wspaniałych ludzi, którzy nie tylko nauczyli mnie techniki wiosłowania, ale też pokazali, czym naprawdę jest duch zespołu. Smocze łodzie to sport, w którym liczy się każdy ruch, każde wspólne uderzenie wiosła, każde spojrzenie i rytm serca całej osady. Bez tej ekipy nie byłbym gotów na to, co miało nas czekać dalej – 8 dni na Wiśle, ramię w ramię z najlepszymi.

W Krakowie odbyła się oficjalna prezentacja uczestników wyprawy „Wspólnie dla Wisły”. Były uśmiechy, brawa, zdjęcia, pierwsze wspólne rozmowy. Czuć było atmosferę wielkiej przygody, która właśnie się zaczyna. Po prezentacji wszyscy uczestnicy wsiedli do smoczej łodzi i ruszyli w kierunku Opatowca – to tam miał zakończyć się pierwszy etap wodnej podróży.

Ale dla mnie i Wojtka był jeszcze jeden ważny moment. Zanim dołączyliśmy do reszty ekipy, wskoczyliśmy do Wisły i przepłynęliśmy symboliczny kilometr wpław. To był nasz sposób na zakończenie odwróconego triathlonu – bieg na Baranią Górę, rower do Krakowa i na koniec pływanie. Ciało było zmęczone, ale serce biło jak dzwon. Emocje? Niewyobrażalne.

Niestety, rzeczywistość szybko ściągnęła nas na ziemię. Stan Wisły w Krakowie był dramatyczny. Woda była mętna, ciemna, pełna odpadów. Obok nas pływały martwe szczury i niezliczone ilości śmieci. Byłem w szoku, że rzeka, która symbolizuje Polskę, przepływa przez miasto królów jest w takim stanie. To był dla mnie mocny kontrast – z jednej strony duma z udziału w wielkiej inicjatywie, z drugiej smutek i refleksja nad tym, co zrobiliśmy naszej królowej rzek.

Tak zakończył się pierwszy dzień mojej najpiękniejszej sportowej przygody.

Drugi dzień wyprawy – z Opatowca do Sandomierza. Około 110 kilometrów rzeką, dzień pełen słońca, potu, zmęczenia… i zachwytu.

Nasza smocza łódź mogła pomieścić 20 wioślarzy, ale żeby dać każdemu szansę odpocząć i się zregenerować, podzieliliśmy się na dwie osady po 10 osób. Każda osada płynęła swoją połowę dystansu – nasza miała do pokonania około 55 kilometrów. Nie brzmi to jak wiele… dopóki nie zaczniesz wiosłować przez kilka godzin bez przerwy, z rytmem wiosła w sercu i potem na skroni.

Startowaliśmy tuż przy ujściu Jezuickim, miejscu, gdzie Dunajec łączy się z Wisłą, tworząc coś na kształt wodnego skrzyżowania dróg. Od początku wyprawy zakolegowaliśmy się z Wojtkiem. Złapaliśmy wspólny rytm – nie tylko wiosłowania, ale rozmów, żartów i wspierania się w chwilach zmęczenia. Z czasem staliśmy się nierozłączni.

Za naszą smoczą łodzią płynęły dwa hausboty – duże, 10-osobowe łodzie motorowe, które służyły jako miejsce odpoczynku dla tej osady, która akurat miała „wolne”. To z nich można było obserwować Wisłę w całej jej okazałości.

Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, czym naprawdę jest ta wyprawa. Nie chodzi tylko o sport, nie chodzi tylko o wyzwanie. To opowieść o naszej rzece – o jej pięknie, zapomnieniu, i potrzebie troski.
Jeśli byłbym Mickiewiczem albo Słowackim, potrafiłbym opisać to piękno tak, że łzy stanęłyby w oczach. Ale nie jestem poetą. Jestem facetem z północy, który wiosłował w smoczej łodzi i patrzył na Wisłę z sercem na wierzchu.

Wtedy naprawdę zrozumiałem, po co to robimy. Dla rzeki. Dla nas samych. Dla przyszłych pokoleń

Dzień trzeci – z Sandomierza do Puław. Około 100 kilometrów rzeką, czyli 50 km na osadę. Znowu wiosła, znowu rytm, znowu zmaganie się z własnymi słabościami – i po raz kolejny Wisła zachwycała.

To był kolejny dzień, który zostanie w mojej pamięci na zawsze. Wisła w swoim górnym biegu to coś absolutnie wyjątkowego – dzika, piękna, żywa. Krajobrazy, które mijaliśmy, były jak z obrazów – z jednej strony majestatyczne, z drugiej niedostępne. Momentami miałem wrażenie, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy płyną tym odcinkiem rzeki.

Ale piękno potrafi też zaskoczyć trudnością. Stan wody był bardzo niski – na tyle, że w kilku miejscach musieliśmy… przenosić smoczą łódź. Zostawiam to tutaj na chwilę. Przenosić. Smoczą łódź.

Ale jakby tego było mało – nasze hausboty, które służyły za wsparcie i miejsce odpoczynku, utknęły. A to już nie była lekka łupinka – tylko potężna, ciężka jednostka, której nie da się po prostu przepchnąć jedną ręką.

I wtedy na scenę wkroczyli nasi dwaj herosi – Karlos i Karol. Dwaj goście o nadludzkiej sile i ogromnym sercu. To oni zakasali rękawy, weszli do wody (lekko ponad kolana) i zaczęli pchać te kolosy przez płycizny. Widok, jakiego nie zapomnę – czysta determinacja i współpraca.

Wspólna walka z wodą, zmęczeniem – to właśnie buduje drużynę. I choć fizycznie był to jeden z najtrudniejszych dni, to jednocześnie… był jednym z najpiękniejszych. Wisła dała nam w kość – ale też otworzyła przed nami swoje najpiękniejsze oblicze.

Dzień czwarty – z Puław do Warszawy. Najdłuższy, najbardziej wymagający i najbardziej symboliczny.

Tego dnia wiedzieliśmy, że czeka nas aż 140 kilometrów wiosłowania. Wypłynęliśmy o 4 nad ranem, by zdążyć dotrzeć do stolicy na umówioną godzinę. Poranek był piękny, a nad Wisłą panowała niesamowita cisza – taka, którą można poczuć tylko na rzece, o świcie, w lecie.

I wtedy przypomniały mi się słowa Czesława Niemena:
„Gdybyś ujrzeć chciał nadwiślański świt…”
…ja go ujrzałem. I to był widok, którego nie da się opisać. Tylko rzeka, unosząca się delikatna mgła, pierwszy blask słońca przebijający się przez korony drzew – czyste piękno.

To był moment, w którym pomyślałem: tak wygląda życie, które chcę pamiętać do końca moich dni.

Ten etap wyprawy miał w sobie coś wyjątkowego. Wiosłując godzinami, staliśmy się jednym organizmem. Wisła – nieprzewidywalna, dzika, silna – połączyła nas wszystkich. Od tej pory to nie była już grupa ludzi – to była rodzina. Każde spojrzenie, gest, słowo – wszystko było pełne zrozumienia, troski, współpracy. Taka relacja rodzi się tylko w ekstremalnych warunkach – i zostaje na całe życie.

Po 65 kilometrach nastąpiła zmiana osad – żeby ostatni odcinek do Warszawy pokonać wszyscy razem, w pełnym, 20-osobowym składzie, ramię w ramię. Chcieliśmy wpłynąć do stolicy z honorem – i tak właśnie było.

Wpłynęliśmy do Warszawy o zachodzie słońca.

Nasza smocza łódź – przystrojona w smoczą głowę i ogon – sunęła dumnie wzdłuż bulwarów. To był moment, jak z filmu. Złote światło słońca odbijało się w wodzie, a z oddali wyłaniała się sylwetka miasta.
Jak powiedzieliby w marynarce wojennej:
„Wpłynęliśmy w wielkiej gali banderowej.”

To było nasze święto. Wszyscy byliśmy przepełnieni dumą, szczęściem i spokojem.
Byliśmy zmęczeni, ale też spełnieni. To był jeden z tych dni, po których już nic nie jest takie samo.

Dzień piąty – z Warszawy do Płocka. 120 kilometrów pod słońcem i wiatrem, z duszą na wodzie.

Po intensywnym, emocjonalnym wpływaniu do stolicy, nie było czasu na odpoczynek. Rano – znów meldunek, znów podział na dwie osady i… dalej wiosłować. Tego dnia do pokonania było około 120 km, co oznaczało po 60 km na osadę.

Wisła już nas znała. My znaliśmy ją. Wiedzieliśmy, czego się spodziewać, i czego nie da się przewidzieć. Ale jedno było pewne – pogoda nas kochała. Kolejny dzień pełen słońca, bez jednej chmury. Może trochę za dużo tego słońca – piekło niemiłosiernie – ale byliśmy przygotowani. Kremy z filtrem, kapelusze, okulary i… niezłomna determinacja.

Wiesz, co było naszym luksusem? To, czego większość ludzi nigdy nie zaznaprzygoda życia, w najlepszym możliwym składzie, z widokami, które zostają w sercu na zawsze. Wisła to nie jest tylko rzeka – to żywa opowieść o Polsce, o naturze, o historii, o nas samych. Płynęliśmy w ciszy, czasem śmiejąc się, czasem milcząc w zachwycie nad tym, co widzieliśmy – niezliczone odcienie zieleni, ptaki nad wodą, fale łagodnie muskające kadłub łodzi.

Ale muszę przyznać… od Warszawy Wisła się zmienia. Widać, że tu człowiek mocniej ingerował w jej bieg. Rzeka staje się szersza, głębsza, silniejsza, ale też bardziej uregulowana, mniej dzika. Dla mnie – i pewnie dla wielu z nas – to już nie ta sama czarująca, nieokiełznana Wisła z górnego biegu. Nadal piękna, ale już inna. Trochę chłodniejsza, bardziej techniczna, mniej romantyczna.

Ale nieważne, gdzie płynęliśmy – serca biły tak samo mocno, a duch drużyny był silniejszy niż kiedykolwiek. Każdy dzień coraz bardziej zbliżał nas do siebie. Każde zanurzenie wioseł w wodzie było jak przysięga: płynę dalej, dla Wisły, dla drużyny, dla siebie.

Płynęliśmy do Płocka zmęczeni, ale pełni wdzięczności. Za pogodę, za zdrowie, za siebie nawzajem. Za to, że jesteśmy tu razem.

Dzień szósty – z Płocka do Włocławka. Tam, gdzie Wisła staje się jeziorem, a czas przestaje istnieć.

To był już dzień szósty… A może siódmy? A może któryś z kolei? W pewnym momencie przestaliśmy liczyć. Dla wielu z nas to nie był „kolejny dzień tygodnia” – to był kolejny dzień wyprawy, dzień pełen wiosłowania, śmiechu, zmęczenia, wspólnych posiłków i wspólnych chwil. Czas się zatarł, ale nie zatarła się pasja i radość, z jaką każdego poranka ruszaliśmy na wodę.

Z Płocka wypłynęliśmy dość późno, ale nasza Wiktoria – anioł spokoju – rozbroiła nas wszystkich słowami: „Mamy dzisiaj tylko 105 km”. Tylko! Kiedy słyszysz takie słowo w kontekście 105 kilometrów, to wiesz, że coś się z Tobą stało. Że przeszedłeś na inny poziom patrzenia na świat.

Moja zmiana miała nieco inne zadanie – trafił nam się odcinek przez Jezioro Włocławskie, sztuczny zbiornik o długości aż 58 km i szerokości 1,2 km. Nie było nurtu, nie było wsparcia rzeki. Tylko my, wiosła i ogrom wody przed nami. Jezioro to jest największym sztucznym zbiornikiem pod względem powierzchni  w Polsce – majestatyczne, ale też wymagające.

 Na jego tafli królują… kormorany. Żyje ich tam kilka tysięcy, a każdego roku potrafią zjeść nawet 200 ton ryb. Widok tych czarnych ptaków, unoszących się na wodzie czy suszących skrzydła na konarach, był niesamowity – a jednocześnie uświadamiał skalę zależności w przyrodzie. Obserwując te ptaki, przypomniała mi się piosenka Piotra Szczęśniaka „Goniąc kormorany”. To było niesamowite – widok jak z filmu przyrodniczego, ale w wersji na żywo, z miejsca na pokładzie.

Po kilku godzinach dopłynęliśmy do słynnej śluzy we Włocławku – miejsca, które jest nie tylko technologicznym wyzwaniem, ale i symbolem tego, jak człowiek zmienia rzekę. Woda opadła tam o kilkanaście metrów. Czuliśmy się jakbyśmy wpadli w inny świat. To robiło ogromne wrażenie, ale też skłaniało do refleksji. Czy naprawdę musimy tak mocno ingerować w bieg rzeki, która przez wieki sama pisała swój los?

Dla mnie ten dzień był pełen kontrastów – cisza jeziora, wrzask kormoranów, beton śluzy i wspomnienie dzikiej Wisły z poprzednich dni. To wszystko uczy pokory. I przypomina, dlaczego jesteśmy na tej wyprawie – WSPÓLNIE DLA WISŁY.

Dzień siódmy – z Torunia do Grudziądza. Głupawka, słońce i prawdziwa jedność.

Siódmy dzień wyprawy… ale pierwszy, który zaczął się od takiej głupawki. Razem z Wojtkiem śmialiśmy się dosłownie ze wszystkiego – jak dzieci. Bez powodu, bez granic, szczerze i z serca. Byliśmy wyspani, pogoda znowu nas rozpieszczała, a Wisła witała nas spokojnym nurtem. Tego poranka czuć było czystą radość życia.

Z uśmiechami na twarzy ruszyliśmy na wodę. 100 kilometrów – kolejne wiosła, kolejne odcinki, kolejna dawka zmęczenia, potu i słońca. Ale też kolejna szansa, by chłonąć piękno Wisły, która nadal nas zaskakiwała. Jej spokój, zakola, bujna przyroda, stada ptaków, rozkołysane trzciny – wszystko to wchodziło w serce głęboko, na długo.

Wojtek spojrzał na mnie w pewnym momencie i powiedział:

„Stary… ta wyprawa nie jest łatwa.”

odpowiedziałem krótko „ale wspaniała

Po południu, gdy nasza osada miała „wolne”, zaszyliśmy się na hausbotach. Część ekipy spała – zmęczeni, opaleni, z uśmiechami na twarzach. Dorota czytała książkę, zanurzona w swój świat, a reszta siedziała w kręgu i opowiadała historie ze swojego życia. Były śmieszne, wzruszające, głębokie. Każda inna, a jednak każda nas łączyła.

Właśnie wtedy poczułem, że jesteśmy jednością. Że Wisła nas nie tylko niesie, ale i scala. Z ludźmi, których tydzień temu nie znałem, dziś mogłem się śmiać do łez, płynąć bez słów, albo milczeć w pełnym zrozumieniu.

To był dzień głupawki, słońca i bliskości. I znów – jeden z tych, które zostają w sercu na zawsze.

Dzień ósmy – z Grudziądza do Gdańska. Finał. 125 kilometrów siły, przyjaźni i dumy.

Ostatni dzień. Dzień, w którym kończyła się najpiękniejsza przygoda mojego życia.

Rano, zanim wiosła ponownie zaczęły rytmicznie uderzać w wodę, podszedłem do Pawła, spojrzałem mu w oczy i zapytałem:

„Jak się czujesz, bracie?”

Paweł spojrzał gdzieś w dal, uśmiechnął się zmęczonym, ale spokojnym uśmiechem i powiedział:

„Było ciężko. Było trudno. Śpimy niewiele… Ale ogień i do przodu. Nasza przygoda była piękna, była fantastyczna. Wszyscy jesteśmy już mocno podmęczeni, ale dajemy radę.”

I to było najprawdziwsze podsumowanie stanu naszej załogi. Zmęczeni, ale niesamowicie zjednoczeni. Wypaleni fizycznie, ale wewnętrznie płonący.

Pogoda przez całą wyprawę nas rozpieszczała. Codziennie budziliśmy się i zasypialiśmy w słońcu, z wiatrem muskającym twarze i z tą wyjątkową świadomością, że robimy coś wielkiego. Wiedzieliśmy, że to już ostatni dzień. Przed nami był ostatni etap – z Grudziądza do Gdańska, około 125 km. Cieszyliśmy się, bo cel był na wyciągnięcie ręki, ale gdzieś w sercach czuło się też żal – że to już koniec. Że coś, co było tak piękne, tak intensywne i tak wspólne, powoli dobiega końca.

Kiedy zobaczyliśmy Gdańsk, długie pobrzeże, żuraw, przystań, kiedy zapach morza zaczął mieszać się z rzeką… to było coś, czego nie da się opisać słowami. W gardle ścisk, oczy wilgotne. Duma, radość, wzruszenie.

Do Gdańska wpłynęliśmy wszyscy razem, w pełnym składzie – 20 osób w jednej smoczej łodzi. Dumnie, z uśmiechem, z sercem na wierzchu. Na Wyspie Ołowiance czekali na nas przyjaciele, znajomi, turyści i – wiceprezydent Gdańska Grzegorz Grzelak. To było coś wielkiego. To były chwile, które zostają w człowieku do końca życia

Gdy stanęliśmy na brzegu, nikt już nie był obcym. Byliśmy rodziną. Stworzoną z wiosła, potu, rozmów, zmagań, żartów, ciszy i wspólnego celu.

I choć wszystko się kiedyś kończy, to ta przygoda zostanie ze mną na zawsze. Nie tylko jako wspomnienie. Jako część mnie.

Wisła nas połączyła. Na początku byliśmy grupą ludzi z różnych stron Polski – indywidualistami, z różnymi doświadczeniami, charakterami, rytmem. Ale z każdym kolejnym dniem, z każdym wspólnym kilometrem, wiosłowaniem, śmiechem, zmęczeniem, rozmową i milczeniem – staliśmy się rodziną. Taką prawdziwą. Gdy ktoś nie miał siły, ktoś inny go wspierał. Gdy kogoś dopadł kryzys, inni trzymali go mentalnie na wodzie.

I choć było pięknie, to nie wszystko było kolorowe. Przez całą wyprawę pobieraliśmy próbki wody z Wisły do badań. Ani razu nie spełniała ona norm ekologicznych. To był dla nas zimny prysznic i bolesna refleksja – że ta rzeka, która nas połączyła, która jest symbolem polskiej przyrody, historii i tożsamości, jest w fatalnym stanie. Szczególnie poruszający był moment w Krakowie, gdzie pływaliśmy w bardzo brudnej wodzie, obok martwych szczurów i śmieci.

Dlatego ta wyprawa miała jeszcze jeden, bardzo ważny wymiar – uświadamiała, jak bardzo Wisła potrzebuje naszej troski i uwagi. Nie tylko pięknych zdjęć i romantycznych opisów, ale konkretnych działań.

To nie była moja najdłuższa ani najbardziej wyczerpująca przygoda w życiu. Ale była najpiękniejsza. Bo była nasza. Bo była Wspólnie dla Wisły.

Dziękuję wszystkim, którzy byli jej częścią. Dziękuję Tomkowi, Wojtkowi, ekipie Smoków Północy, wszystkim uczestnikom, każdemu, kto wiosłował, pchał hausbota, zbierał próbki, czy po prostu był.

W tej wyprawie nie chodziło tylko o sport. Chodziło o coś znacznie większego – o przyszłość naszej rzeki.

Bo pamiętajmy – to nie my odziedziczyliśmy ten świat od naszych przodków, ale pożyczyliśmy go od naszych potomnych. Bez ich zgody. Bez ich wiedzy.
Oddajmy im ten świat w jak najlepszym stanie. To jest nasz obowiązek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *