Debiut w triathlonie

 Mój debiut w triathlonie: 1/2 Ironmana w Chodzieży

Chciałem coś zmienić. I zmieniłem wszystko.

W grudniu 2017 powiedziałem sobie jedno:

W przyszłym roku startuję w triathlonie.”
Nie miałem doświadczenia. Nie miałem super formy. Ale miałem dość stania w miejscu.

Na początku nie potrafiłem przepłynąć 200 metrów na basenie. Pamiętam to uczucie – bezsilność, zadyszka, woda wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba. A jednak nie odpuściłem.
Dwa miesiące później – w lutym – na 50-metrowym basenie w Łodzi przepłynąłem 5 km.
To był pierwszy moment, kiedy uwierzyłem, że dam radę.

Plan się zmienił. Ja nie.

Pierwszy start miał być w Zgorzelcu – dystans olimpijski (1500m. pływania, 40 km roweru, 10 km biegu). Niestety, z powodu bakterii w wodzie odwołano etap pływacki. A ja powiedziałem sobie jasno „w tym roku musi być triathlon”.
Szybka decyzja: jadę do Chodzieży. Tam czekała na mnie połówka Ironmana.

1,9 km pływania – 90 km jazdy na rowerze – 21,1 km biegu
Nie wiedziałem, czy to nie za wcześnie. Ale wiedziałem, że nie mogę się cofnąć.

Od grudnia 2017 do sierpnia 2018 trenowałem regularnie – mimo pracy fizycznej po 12 godzin dziennie od poniedziałku do piątku, i 8 godzin w soboty.
Po pracy – trening.
W niedzielę, kiedy mógłbym spać – budzik o 4:00, wyjazd rowerem w Alpy.
200 kilometrów po Bawarii – samotnie, w ciszy, wśród widoków, które trudno opisać słowami.

Bawaria to raj dla rowerzystów: świetne drogi, zero stresu, przestrzeń do oddychania.
Biegałem kilka razy w tygodniu – w deszczu, w śniegu, w upale. Pogoda nie miała znaczenia.

Znaczenie miał tylko cel.

W miedzy czasie w kwietniu debiut w półmaratonie w Augsburgu i w maju w maratonie w Regensburgu (to temat na osobny wpis)

Chodzież, sierpień 2018

Dzień startu. Nerwy. Ekscytacja.
Woda. Rower. Bieg. Każdy etap był osobną lekcją – o ciele, o głowie, o pokorze.

Było ciężko. Ale nie po to trenowałem, żeby się wycofać.
Kiedy wbiegłem na metę, wiedziałem jedno:
już nigdy nie będę tym samym człowiekiem.

Nie chodziło o wynik.
Chodziło o to, że coś, co kiedyś wydawało się nierealne – stało się faktem.
Bo nie musisz być gotowy.
Musisz być zdecydowany.

Emocje przed startem i… skurcz od razu na dzień dobry

Przed startem mieszały się we mnie dwa stany: stres i ekscytacja.
To był mój pierwszy prawdziwy triathlon – nie przyszedłem tam „spróbować”.
Przyszedłem się sprawdzić.

Etap pływacki zaczął się… od skurczu łydki.
Nie żartuję. Jeszcze dobrze nie wystartowałem, a już złapał mnie skurcz – chyba z emocji, może z napięcia, może z braku rozgrzewki.
Poczułem strach. Serio. Pomyślałem: „To już koniec? Tak to ma wyglądać?”
Ale wytrzymałem. Oddychałem głęboko. Przepłynąłem swoje, mimo że ciało nie grało tak, jak chciałem.
W głowie miałem tylko jedno: nie po to tu jestem, żeby się poddać.

Z wody po 49 minutach. Biegiem do T1

Z wody wyszedłem po 49 minutach. To był mój najgorszy etap, ale i tak czułem dumę – bo mimo stresu, skurczu i chaosu, dałem radę.

Bez chwili wahania pobiegłem do strefy T1 – miejsca, gdzie zdejmuje się piankę, zakłada kask i buty, i łapie za rower.

To krótki moment, ale pełen emocji – organizm jeszcze zdyszany, adrenalina szaleje, a tu już trzeba działać.
Każda sekunda się liczy, ale najważniejsze to nie spanikować. Czas w T1: 4 minuty i 35 sekund.
Wtedy wydawało mi się, że to wieczność. Ale chciałem mieć wszystko dopięte – zero błędów, pełna gotowość.

Za chwilę miałem wsiąść na rower i przejechać 90 kilometrów.
W głowie miałem tylko jedno: spokojnie,

 swoje, równo.

Rower – mój żywioł

Po wyjściu z wody i ” ekspresowej” zmianie w

 T1 wskoczyłem na rower.
Czekały mnie cztery pętle po 22,5 km – razem 90 kilometrów.
Wiedziałem, że to mój najmocniejszy punkt. I czułem to w każdej minucie.

Jechało mi

się cudownie. Nogi pracowały jak trzeba, głowa spokojna, oddech rytmiczny.
To był ten moment, kiedy zapominasz o stresie, o świecie, o wszystkim – jesteś tylko Ty, trasa i rower.

Po drodze była mała „przerwa techniczna” – szybkie sikanie pod d

rzewem i dalej ogień.
Nie kalkulowałem, po prostu cisnąłem, ile sił w nogach.

Kiedy zjechałem do strefy T2 i spojrzałem na zegarek – 3 godziny i 3 minuty.
Byłem w szoku. Nie sądziłem, że mogę tak szybko przejechać 90 km, zwłaszcza po tak wymagającym pływaniu.

Bieg – tu zaczyna się prawdziwy triathlon

T2 – ostatnia zmiana przed najcięższym etapem

Po zejściu z roweru znów musiałem się przestawić – tym razem na bieg.
W strefie T2 spędziłem 3 minuty i 17 sekund.
Szybka zmiana butów, łyk wody, kilka głębokich oddechów – i wybiegłem na trasę.

Mówi się, że triathlon zaczyna się na biegu. I coś w tym jest.
Bo kiedy masz już za sobą pływanie i 90 kilometrów na rowerze, a przed sobą 21 kilometrów biegu, wszystko staje się bardziej prawdziwe. I bardziej brutalne.

Wybiegłem na trasę z „drewnianymi nogami”, ale adrenalina jeszcze mnie niosła.
Pierwsze kilometry minęły zaskakująco sprawnie.
Ale po 10. kilometrze… zaczęło się.
Głowa krzyczała: „Starczy. Zejdź. Nikt się nie obrazi.”
Ciało przestało współpracować.

Po 15. kilometrze toczyłem wewnętrzną wojnę.

Raz biegłem, raz szedłem. Ale cały czas – do przodu.
I wtedy wydarzyło się coś, czego nigdy nie zapomnę.

Zawodnicy, którzy mnie mijali, widząc, że mam kryzys, zaczęli mnie wspierać.
Krzyczeli: „Dasz radę!”, „Jeszcze tylko kawałek!”, „Nie zatrzymuj się!”.
Obcy ludzie. Wspólny cel.
To było coś pięknego.

Dobiegłem.
Zmęczony. Przegrzany. Emocjonalnie rozjechany.
Czas biegu: 2:10:44.

Ale najważniejsze?
Nie zszedłem z trasy.
Wygrałem nie z innymi. Wygrałem z sobą.

Finisz – moment, który zmienia wszystko

Jeszcze przed startem, po cichu, bez mówienia tego komukolwiek na głos, miałem jedną myśl:
„A może… uda się złamać 6 godzin?”
Wiedziałem, że to ambitny cel jak na debiut, ale gdzieś z tyłu głowy tliła się ta iskra.

Na metę wbiegłem z czasem 6:11:32.
Nie złamałem sześciu godzin. Ale złamałem coś ważniejszego – granice we własnej głowie.

Pękałem z dumy.
Czułem się nieśmiertelny.
Wiedziałem, że jeśli dałem radę to zrobić – mogę wszystko.

Tego dnia zostałem „półironmanem”.

PÓŁIRONMANEM, wtedy przekonałem się na własnej skórze, jak czuli się Gladiatorzy po wygranej walce w rzymskim Koloseum

Coś, co kiedyś było dla mnie abstrakcją, stało się rzeczywistością.

I wtedy w głowie pojawiły się słowa Churchilla:

„To nie jest koniec. To nie jest nawet początek końca. To dopiero koniec początku.”

Bo tak właśnie się czułem.
To nie była meta. To był nowy start.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *